Múm
Sing Along To Songs You Don't Know
[Morr Music; 17 sierpnia 2009]
Ilekroć wybieram się na zakupy do supermarketu, zawsze zastanawiam się nad pewną rzeczą. Nie wiem, czy też to zauważyliście, ale bardzo dużo produktów spożywczych, wątpliwej zazwyczaj jakości „dyskontówek”, nosi nazwy mające wzbudzać sympatię (czy może nawet współczucie, kto to wie) konsumenta. Podobnie rzecz tyczy się opakowań i szaty graficznej tychże produktów. Biedne misie na płatkach śniadaniowych, zdrobnioałe do granic przyzwoitości imiona na batonikach, hasła reklamowe w formie rymowanek – wszystko zdaje się rozpaczliwie krzyczeć, zwłaszcza do najmłodszego odbiorcy „hej, kup nas!”. Jest w tym postępowaniu jakiś głęboko ukryty cynizm, odwoływanie się do najbardziej ludzkich, pozytywnych emocji. Znamion podobnej, cynicznej gry z odbiorcą, ze zgrozą doszukuję się w działaniach pewnego islandzkiego kolektywu, o którym przychodzi mi teraz pisać.
„Ja od siebie polecam múm, taka islandzka kapela post-rockowa, klimaty Sigur Rós, sprawdźcie koniecznie”. Och, z jaką łatwością napisałbym tę recenzję, gdyby mój stosunek do múm wyrażał się w tym syntetycznym zdaniu skompilowanym z różnych wesołych wypowiedzi znalezionych w polskim internecie. Mógłbym napisać na przykład, że ich brzmienie ewoluowało i teraz z dumą reprezentują nowy gatunek muzyki zwany indie popem. Zastrzegłbym też, że mimo odejścia uroczych bliźniaczek Valtýsdóttir zespół wciąż tworzy brzmienie wysoce urokliwe, choć już nieco inne niż kiedyś. Życie boli, w związku z czym czas na mały coming-out: otóż múm są współodpowiedzialni za jedne z moich najwcześniejszych muzycznych wzruszeń. Był jednym z tych zespołów, który lata temu dość gwałtownie zachwiał moją hierarchią zainteresowań, każąc traktować muzykę w sposób poważniejszy niż czasoumilacz. Co tu dużo mówić: to jedna z moich ulubionych grup ever. Dlatego właśnie z tak wielkim bólem przychodzi mi teraz pisać, że múm definiuje dziś w muzyce popularnej degrengoladę, a we mnie, oddanym fanie, który w młodzieńczym wieku nagrywał ich utwory z radia, wzbudza na „Sing Along To Songs You Don't Know” niemal wyłącznie poczucie wstydu i zażenowania.
Nie ma co, múm spadli z wyjątkowo wysokiego konia, pewnie właśnie dlatego upadek ten jest wyjątkowo bolesny i spektakularny. Operując terminologią rodem z kampanii wyborczej, „przejdźmy do konkretów”. Pod fasadą wtórnego zdziecinnienia i niedostępności baśniowego świata, jakiego obraz wyłaniał się z dwóch pierwszych albumów Islandczyków, ukryty był pierwiastek niepodważalnego geniuszu, wyjątkowej swobody, ale zarazem oszczędności w doborze komponentów, które w ostatecznym rozrachunku składały się na gotowy obraz przesyconych wrażliwością dzieł. Fascynująca metoda operowania niezupełnie poważnymi, dziecinnymi i prostodusznymi właśnie środkami wyrazu w celu materializacji najbardziej subtelnych, intymnych wrażeń i emocji była w jakimś stopniu odzwierciedleniem niemal sawantycznej percepcji rzeczywistości. Całość brzmienia, jakie składało się na mikroklimat tamtych płyt, muzyka traktowana jako „zaumnyj jazyk”, fakultatywny w interpretacji (czy wręcz całkowicie z jej oków uwolniony) tworzyły doskonałe narzędzie do dokonania próby urzeczywistnienia utopijnej i naiwnej wizji świata, wręcz tonącego w oceanie pozytywnych uczuć (o, Nathan Fake się wkradł).
Jest taki odcinek „House'a”, w którym Dave Matthews (tak, ten Dave Matthews) wciela się w postać genialnego pianisty, sawanta właśnie. Uleczony ostatecznie ze swojej przypadłości, zaczyna normalne życie kosztem utraty jednak swoich nadzwyczajnych zdolności. Gdzieś podświadomie nasuwa się tutaj analogia z múm i „Sing Along To Songs You Don't Know”, z tym tylko zastrzeżeniem, że ciężko obecnie posądzać muzykę Örvara Smárasona i spółki o zwyczajną *normalność*. Niewielka cząsteczka, ów pierwiastek geniuszu, uleciał (najpewniej bezpowrotnie), została tylko autystyczna nieporadność i bezsilność. Przerośnięty ansambl, jakim stał się zespół obecnie, zdaje się raz za razem właśnie tę bezsilność z siebie wylewać. Największy koszmar słuchacza? Odnosić wrażenie, że album nagrywany był pod przymusem.
Tendencja stopniowej dominacji żywych instrumentów nad dźwiękami generowanymi za pomocą komputera, jaka od kilku już lat była u Islandczyków widoczna, znajduje na nowej płycie swoje finalne urzeczywistnienie. Paradoksalnie, organiczność brzmienia zabiła całą intymną atmosferę muzyki múm. Kiedyś, mimo dominacji sztucznie generowanego glitchu, była ona nad wyraz ludzka, autentyczna. Na „Sing Along” jest dokładnie na odwrót – brzmienie tworzone przez ludzi jawi się nieludzko (sic!) i nienaturalnie obce. Otwierające zestaw „If I Were A Fish” (swoją drogą, ciągle nie mogę uciec od komicznych skojarzeń z Beyonce) startujące leniwym, smutnym brzdękiem banjo, mimo swojej kulawej melodyki i idiotycznego tekstu, jest i tak jednym z najlepszych utworów na płycie. Dalej jest niemal wyłącznie gorzej. Prawie-tytułowe „Sing Along” najpełniej zdradza brak pomysłów múm. Brzmi to trochę tak, jakby muzycy próbowali reinterpretować którąś z melodii z „Finally We Are No One” na irytującą modłę będącą motywem przewodnim nowego albumu. A zdaniem Smárasona to ich najbardziej popowa piosenka. Litości.
Pozytywy na „Sing Along To Songs You Don't Know” sprowadzają się najczęściej do drobiazgów. Takim jest na przykład urocza wokaliza w pierwszych sekundach „Prophecies & Reversed Memories” czy pokrętna połamana rytmika w „The Smell Of Today Is Sweet Like Breastmilk In The Wind” (co za tytuł w ogóle) i „Show Me”. Cóż jednak, skoro następujący po nich „Hullaballabalú” brzmi tak, że chciałbym wierzyć, że to tylko nieudany żart. Jedynym utworem na płycie, który broni się zarówno kompozycyjnie, jak i w temacie jakiejkolwiek innowacji (wcześniej wypunktowane zalety to jedynie echa przeszłości), jest indeks dziesiąty, „Last Shapes Of Never”. Klimat utworu, nasuwający skojarzenie z obrazem pogrążonego we mgle jesiennego wrzosowiska, wskazuje w słowniku muzycznych synonimów nazwy takie jak Six Organs Of Admittance czy Songs Of Green Pheasant (ekskolega z Fat Cat). To jedyny naprawdę udany utwór na płycie i ewolucja zespołu w tym kierunku wydaje się na chwilę obecną całkiem sensownym rozwiązaniem.
Zastanawiam się, jakim magicznym sposobem udało mi się tak wiele o „Sing Along” napisać. Kiedyś pisanie o muzyce múm, która wymykała się jednoznacznym kategoryzacjom, wydawało się czynnością niestosowną. Żadne bowiem słowa nie były w stanie oddać piękna i magicznej aury, jaka roztaczała się nad tymi nagraniami. Dzisiaj nie bardzo jest o czym pisać i to jest w moim małym, prywatnym dramacie najsmutniejsze. Gdyby nie nieszczęsne „Last Shapes Of Never”, mógłbym po raz kolejny odwołać się do języka haseł wyborczych i zbulwersowany tym, co usłyszałem, powiedzieć, parafrazując pewnego znanego oszołoma, „tak jak wy mam tego dosyć”. Znając jednak życie i sentyment, jakim darzę Islandczyków, za rok czy dwa znowu dam się nabrać i – łudząc się, że są oni ciągle w stanie nagrywać dobre płyty – kolejny raz boleśnie się rozczaruję. Ot, życie.
Morr też mnie solidnie zdenerwował. Zamiast pogonić Lali Punę, wypuszcza takiego potworka.
Komentarze
[24 września 2009]
[9 września 2009]
[7 września 2009]
No cóż, taki świat - jedni kochają muzykę, czują muzykę,w konsekwencji czasem robią muzykę, drudzy yyyy siedzą w domu i piszą bufoniarskie 'recenzje' :]
[7 września 2009]
[2 września 2009]
Dostrzegam w tym rozpieszczenie dobrodziejstwami internetu.
[1 września 2009]
Zależy kim są czyi idole. Moi mają się świetnie - uwaga na stary-nowy album Q-Tipa we wrześniu, kiedy by się to nie ukazało, będzie co najmniej czołówka roku.
A co do Mum, to śmieszna sprawa - gdybym chciał im się podlizać, napisałbym, że niespecjalnie ich lubię - choć tak naprawdę nie lubię ich wcale - a uprzedzając nieco fakty, ich gig na Nowej Muzyce, to jest moja czołówka koncertów w ogóle, a ja widziałem na żywo wszystko, co się rusza.
[1 września 2009]
[1 września 2009]
[1 września 2009]
[1 września 2009]
[1 września 2009]