St. Vincent
Actor
[4AD; 5 maja 2009]
Na okładce „Actor” Annie Clark wydaje się bardziej odległa niż kiedykolwiek. Jej subtelny, na wskroś kobiecy wizerunek (w takim sensie, w jakim słowo „kobiecy” zupełnie się zdezaktualizowało) zamiast zjednywać i kruszyć lód w sercach, wyraźnie onieśmiela. Wśród piosenkarek powielających nastoletni image Kirsten Dunst, wobec kultu młodości, którego czołowym reprezentantem niech będzie, powiedzmy, zeszłoroczne „Kim & Jessie”, Annie wydaje się zbyt dorosła, zbyt dystyngowana i emocjonalnie zrównoważona, by poprzez swe płyty zostać kumpelą każdego-nastoletniego-słuchacza. Absolutnie niemodna estetyka St. Vincent, jednoosobowego projektu wokalistki, skazuje autorkę „Actor” na naiwną wiarę w muzyczne wyrobienie słuchaczy, na kredyt ich zaufania, którego otrzymanie wcale nie jest pewne. Annie po raz kolejny splata songwriterskie zabawy klasycznym formatem amerykańskiej piosenki pop (jazzujący wokal!) z podbiciem i spontaniczną energią garażowej alternatywy. Dźwiękowa przestrzeń, którą udało jej się zbudować, jest niezwykle ciekawa – zawieszona między dominującym łomotem przybrudzonych bębnów i gitary, z basem schowanym głęboko i jedwabistymi aranżami pomiędzy. Ale to rozsądne wykonawstwo, maniera kobiety tak zmysłowej jak poukładanej sprawiają, że choć już na pierwszym albumie St. Vincent szeptała marry me, przeciętny słuchacz do dziś nie zdecydował się zabrać jej nigdzie dalej niż na kawę. Momentami Annie Clark przypomina swoją imienniczkę z filmu Allena, jednak pozbawiona neuroz, ekstrawagancji i „la di da”, oferuje charm Annie Hall, ale nie jej ujmujące, ludzkie dziwactwo. St. Vincent to Diane Keaton wykonująca „It Had To Be You”, a nie Scarlett Johansson śpiewająca „Brass In Pocket”. I tak jak oniryczne wykonanie standardu nie zdobyłoby dziś większego uznania, tak Annie Clark raczej nie przykuje uwagi młodego pokolenia – w tym roku dzieciaki będą miały swoją Florence And The Machine, a Annie zostanie kilku oddanych adoratorów.
Komentarze
[9 lipca 2009]