Ocena: 5

Allen Toussaint

The Bright Mississippi

Okładka Allen Toussaint - The Bright Mississippi

[Nonesuch; 21 kwietnia 2009]

Van Dyke Parks powiedział o nim kiedyś: najlepszy pianista świata. Świat miał w nosie Parksa i na długo zapomniał o swoim najlepszym pianiście (o płytach Parksa zresztą też); kilka lat temu przypomniał sobie za to Elvis Costello i nagrał z siwiutkim już muzykiem terapeutyczny album przeznaczony dla USA smutnych czasów po tragedii Katriny. Longplay „River In Reverse” był do niedawna jedyną szeroko dostępną w Polsce płytą, na której okładce figurowało nazwisko owego pianisty, a i tak wszyscy słuchali go ze względu na obecność Costello (o ile w ogóle słuchali); „do niedawna”, bowiem wraz z wydaniem „The Bright Mississppi” sytuacja być może ulegnie zmianie. Legendarny (niektórzy słyszeli o nim, niewielu słuchało jego muzyki) kompozytor, producent i w końcu wykonawca, Allen Toussaint, w dostojnym wieku 71 lat, ot, tak nagrał swój pierwszy od ponad dekady w pełni solowy album. Wyposażony w doskonałą produkcję Joe’go Henry’ego, reinterpretując 12 klasycznych utworów pierwszej połowy XX wieku, Toussaint zaproponował coś dalece odmiennego od spodziewanego songbooku epoki – górnolotnie rzecz ujmując, zaproponował swój sen. „The Bright Mississppi” nie jest próbą w akuratności, nie aspiruje – jak się może wydawać niezorientowanym – do miana rekonstrukcji nowoorleańskiego jazzu czerwonych latarń. Oto 12 utworów, które naszą wyobraźnię sycą w zakresie, w jakim słowa „klasyczny jazz” budzą w nas jakiekolwiek skojarzenia.

O właśnie, mogłoby się wydawać, że Toussaint odtwarza muzykę, której słuchali stali bywalcy burdelików w Storyville, dystrykcie czerwonych latarń, funkcjonującym w Nowym Orleanie do 1917 roku. Że „The Bright Mississippi” jest wiernym obrazem tygla, w którym zrodził się być może najważniejszy muzyczny gatunek XX wieku – jazz. Oczywiście nic bardziej mylnego, oczywiście „The Bright Mississippi” jest zręcznym kłamstwem uszytym z melodii, które odwołują się do naszych najpierwotniejszych skojarzeń. Jest dziełem albo przewrotnego postmodernisty (mniej prawdopodobne), albo romantycznego marzyciela (bardziej), który zamiast prezentować nam niezłą podróbkę oryginalnego brzmienia i stylu pierwszych big bandów, w 60 minutach zawarł nieprawdziwą, ale jakże uroczą definicję zbiorczą zjawiska zwanego jazzem lat 1920 – 1950. Z klasycznych utworów Toussaint wyprowadza esencję, urabia ją według swoich fantazji i choć efekt końcowy nie jest szczególnie oryginalny, możemy założyć, że osiągnięto go przy sporym udziale pasji. Kto szuka w „The Bright Mississippi” słownikowych podziałów, gdzie „swing”, „stride”, „dixieland” czy w końcu „bebop”, zawiedzie się srodze.

Ciekawe, że formalnie poprawny, sentymentalny album nabiera cech ideowego eksperymentu. Tutaj w naszych oczach (nie „na naszych”!) historia roztapia się w jednolitą substancję nie dających się rozdzielić wydarzeń – okresy ulegają zamknięciu w słowach konstruowanych przez wyobraźnię; wyobrażenia i myślenie życzeniowe zaklinają rzeczywistość na obraz i podobieństwo naszych oczekiwań. Intuicyjnie, goniąc swe marzenie, Allen Toussaint przyjmuje programowe założenie subiektywizmu: nie jesteśmy – jako społeczeństwo, słuchacze muzyki, rodzaj ludzki etc. – przeznaczeni do analizowania, ale do stereotypizowania raczej. Najdonioślejszą prawdą wypowiedzianą w dyskusji muzyki z jej autorami, wydaje się sprowadzenie istoty sztuki do ni mniej, ni więcej twórczego powielania klisz, budowania na tych kliszach obrazu, który jest jednocześnie i nowy, i znajomy. Im dalej jesteśmy od jakiegoś punktu w historii – tak myślę – tym bardziej jego postać w zbiorowej pamięci zastępowana jest wyobrażeniem o nim. Kronikarze czasów, których nie możemy pamiętać, ze strzępów informacji budują nową historię.

Szukając informacji o epoce, do której odwołuje się Toussaint, trafiłem na niekiepską historię. 12 lutego 1924 roku w Aeolian Hall w Nowym Jorku po raz pierwszy wykonano publicznie „Rhapsody In Blue” George’a Gershwina. W skład orkiestry wchodził big band prowadzony przez (jak go określił Duke Ellington) „Króla jazzu” – Paula Whitemana, sekcja smyków i zasiadający za fortepianem solista – sam Gershwin. Choć w późniejszych zapisach nutowych „Rhapsody…” solowe partie fortepianu znalazły się już skrupulatnie wypunktowane, podczas tego słynnego premierowego wykonania, George Gershwin postanowił improwizować; orkiestra miała każdorazowo czekać na znak, kiwnięcie głową, by zacząć grać. Oczywiście koncert w Aeolian Hall nie został zarejestrowany, a my po prostu nie wiemy jak wówczas – jeden jedyny raz – brzmiała „Rhapsody In Blue”. Możemy tylko się zastanawiać.

„Wówczas” rodził się przemysł nośnika muzycznego. Po tamtych czasach pozostały płyty stanowiące niezmącony wycinek wyszarpany z wnętrza historycznego krajobrazu. Nagrania „Rhapsody In Blue” sprzed 80 lat stanowią punkt wyjścia dla wyobrażeń o jej pierwotnym wykonaniu. Kolejne winylowe płyty, krótko i długogrające, albumy cd a w końcu pliki mp3 pozwalają z dużą dokładnością prześledzić rozwój jazzu, którego własna historia jest nierozerwalnie spleciona z rozwojem muzyki popularnej w ogóle. Gdybyśmy wszyscy posiedli zacięcie Piera Scaruffiego , bylibyśmy w stanie tę historię pofragmentować i uporządkować. Ale – ku chwale kreatywności – tak jak rozmarzeni badacze wyobrażają sobie muzykę, która tego lutowego popołudnia płynęła spod palców Gershwina, tak my – słuchacze po prostu, a Allen Toussaint z nami – wyobrażamy sobie uproszczone dzieje jazzu, które są naszą odległą baśnią i błogim marzeniem.

W drugim na „The Bright Mississppi” utworze, „Dear Old Southland” prowadząca melodia wydaje się bliźniaczo podobna do „Summertime” autora „Rhapsody In Blue”; nie wiem, który utwór był pierwszy, kto od kogo pożyczał, ale ten fakt, że się w obrębie jednego standardu zlewają dwa utwory, stanowi świetne podsumowanie całej płyty nagranej przez Toussainta. Bo to nie jest album li tylko o Mississippi ani o Nowym Orleanie – Duke Ellington czy Thelonius Monk, których utwory Allen Toussaint między innymi reinterpretował, nie byli artystami Nowego Orleanu epoki dętych orkiestr marszowych, ale to nie przeszkadza pianiście umieszczać ich w kontekście wczesnych big bandów. Więcej: Toussaint pozwala sobie na przekonywanie nas, że intymne „Solitude” na fortepian i gitarę również się w ów kontekst wpisuje, co jest już ostrym nadużyciem (a może to znowu ja ulegam mylącym wrażeniom?). W każdym, razie słuchając „The Bright Mississippi” możemy okazać się zasadniczymi piczkami, które wytkną LEGENDARNEMU twórcy historyczne przekłamania (czasem i w tym tkwi fajna zabawa), a możemy też pogonić za marzeniem, snem czy czym tam chcecie. Ambicjonalnie rzecz ujmując: świadomy słuchacz będzie wiedział, jak z tego ambarasu wybrnąć.

Paweł Sajewicz (1 czerwca 2009)

Oceny

Paweł Sajewicz: 5/10
Średnia z 2 ocen: 6,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: bowler
[3 czerwca 2009]
ciekawie Pan napisałeś

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także