
DOOM
Born Like This

[Lex; 24 marca 2009]
O fenomenie Dumile'a można by wiele napisać. Nie dość, że nagrał/współtworzył płyty, bez których nie sposób wyobrazić sobie hip-hop mijającej dekady (kilka najważniejszych z kronikarskiego obowiązku: „MM.. Food”, „Vaudeville Villain”, „Take Me To Your Leader”, „Madvillainy”), to jeszcze dokonał rzeczy doprawdy niezwykłej – przekonał do siebie całe rzesze słuchaczy do tej pory nastawionych do hip-hopu niechętnie, stając się tym samym jedną ze sztandarowych postaci tzw. undie (jeśli parsknęliście śmiechem na ten termin, uspokajam, to normalne). Nagrać tyle rzeczy i to wszystko w ponadczasowej jakości - „klasa”, jak mawiają na forach fotograficznych. Wszystko to w ciągu dwóch pięknych lat: 2003 i 2004 (a wcześniej, w 1999, było przecież jeszcze takie na przykład „Operation: Doomsday”, które wielu uważa za najlepszą rzecz, jaką wypuścił) zwieńczonych wspomnianym wcześniej „Madvillainy” – jego (i Madliba) pieprzonym opus magnum. W kontekście tamtych płyt, „The Man And The Mask” należy już chyba rozpatrywać jako powolny odwrót.
Sporo trwał wypoczynek bossa, a w tej działce ciężko jest o powrót w dobrym stylu. No i jak myślicie, dał radę? Pff. DOOM's got a plan that's gonna shake the heavens. Pierwsze cztery kawałki są jak, za przeproszeniem, strzał w mordę za to, że nie wierzyliśmy albo że przestaliśmy czekać. W ogóle zdaje się, że na „Born Like This” jest więcej agresji niż na poprzednich DOOM-ach, chociaż to może tylko wrażenie spowodowane długotrwałym brakiem kontaktu z tym gościem. Ale weźmy „Rap Ambush”, w którym Dumile grzmi jak villain prawdziwie wkurzony albo następne „Lightworks”, gdzie ciężka nawijka całkowicie zmienia charakter utworu nieodżałowanego J Dilli. Inaczej, nie? A skoro jesteśmy przy wkładzie innych gamoni w charakter płyty - featuringi też naprawdę z klasą. Dumile wiedział, co robi, zapraszając Raekwona – gdyby „Yessir!” nie było tylko piosenką, założę się, że można by tym było spuścić wpierdol. Albo dla odmiany podniosłe „Angelz” z Tonym Starksem, gdzie słyszymy coś jakby kolejną wersję „I Wonder” King Geedorah. Dobra, jest kilka fragmentów, w które wkradła się nuda („Absolutely”, broniące się chyba tylko tekstem our species is in danger, wear gloves an' strike in a city where you a stranger) czy wybitnie wkurzające bity (kwestia gustu, no ale - „Batty Boyz”), ale to drobnostki w morzu pyszności, trwającej zresztą do samego końca. I przecież karkołomne rymy, które wiecznie mu wychodzą, bo nawet jak nie chcą się złożyć, to zawsze w tak bossowski sposób, że i tak szczęka nam opada i zastanawiamy się, czy mu przypadkiem język nie utkwił gdzieś za zębami. I fakt, że DOOM nigdzie się nie spieszy, bo wszystko zdąży z siebie wyrzucić i jeszcze znajdzie czas, by splunąć.
I detale, detale. Strzępki dialogów z filmów o łotrach i przeróżne inne odgłosy, ciche, sprawiające wrażenie przypadkowych. Niby DOOM zdążył nas do tego przyzwyczaić, a mimo to tak bardzo daje nam „Born Like This” popalić. No, to na stówę widzimy się pod koniec roku w podsumowaniach.
Komentarze
[27 maja 2009]
[26 maja 2009]
[25 maja 2009]
[25 maja 2009]
[25 maja 2009]
[25 maja 2009]