Mastodon
Crack The Skye
[Reprise; 23 marca 2009]
Mastodon wydając w 2006 roku „Blood Mountain”, znalazł poklask głównie w otoczeniu indie słuchaczy, wywołując jednocześnie konsternację wśród amatorów „ciężkiego brzmienia”, nie mogących znieść tych wszystkich beztrosko-lekkich zagrywek. Dlatego można było przypuszczać, że Amerykanie będą chcieli odwrócić sytuację, ruszając do krainy „progresywnego metalu” - miejsca posuchy, sflaczałych drzew oraz nieżyznej ziemi. Kiedy spoglądałem na tracklistę, moje obawy zdawały się być słuszne. Szczególnie w wypadku „The Czar”, podzielonego „epicko” na cztery części. Jednak pozory mylą. Gdyby tak zedrzeć z „Crack The Skye” metalowy blichtr, mielibyśmy do czynienia z popowym nagraniem.
Cały ten „pop” odnosi się również do produkcji. Nie chcę zbytnio wchodzić w szczegóły, ale znając możliwości wokalne panów z Mastodona (wystarczy rzucić okiem na kilka nagrań z koncertów na YouTube) trudno uwierzyć, że nagle wszystko się tak zmieniło. Trzeba bowiem przyznać, że śpiew Troya Sandersa, a także Brenta Hindsa brzmi niepokojąco przyjemnie. Niemal natychmiast znajduje nić porozumienia z samą muzyką, która pomimo swojego delikatnego nadęcia, porywa nienaturalną rockową przebojowością. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, iż jest to na swój sposób miks drugiej płyty Amerykanów, czyli sludge’owego „Leviathana” oraz przesadnie eksperymentalnego „Blood Mountain”. Wszystko to zostało porządnie wymieszane, odpicowane, a także - co najważniejsze - odpowiednio wyważone. Do tego doszło multum psychodeliczno-stonerowych przejść, okraszonych heavy metalowym feelingiem, które niczym klamra spinają cały materiał w jedno. Nie mogło rzecz jasna zabraknąć wszechobecnych solówek, ale na szczęście zespół nie przykładał do nich większej uwagi, więc nawet przyzwoicie się komponują z resztą, nie powodując raczej negatywnych skojarzeń z „metalowymi purystami”. Pewnym rozczarowaniem jest gra Branna Dailora. Na wcześniejszych płytach ten zacny perkusista zachwycał swoimi niekonwencjonalnymi, „łamanymi” partiami. Można nawet rzec, że czasem konstrukcja piosenek była oparta właśnie na perkusji. Tutaj Dailor zszedł na dalszy plan, rzadko kiedy decydując się na przynajmniej odrobinę szaleństwa. Ma to zapewne jakiś związek z konceptem całego przedsięwzięcia, „myślą artystyczną”, lecz i tak wciąż pozostaje pewien żal.
To jednak tylko szczegóły. Jeśli spojrzymy na cały album, ujrzymy piekielnie chwytliwy materiał, bez zbędnych dłużyzn czy też denerwujących podniosłych momentów. Bo oprócz solidnie wykonanej roboty, głównym motorem napędowym jest najzwyklejszy w świecie luz. Nikt się tu nie spina, ani nie stara czegoś udowodnić „niedowiarkom” żądnych dziwnych uniesień. Dobra i profesjonalna zabawa.
Komentarze
[21 września 2009]
[12 maja 2009]
[5 maja 2009]
[5 maja 2009]
[5 maja 2009]
[5 maja 2009]
[4 maja 2009]