Ocena: 7

Mi Ami

Watersports

Okładka Mi Ami - Watersports

[Touch And Go; 17 lutego 2009]

Ciekawsza wersja „God’s Money”, niewycyzelowany wariant „Saint Dymphna”, skłoterska odpowiedź na Gang Gang Dance? Nowojorska formacja z Liz Bougatsos na czele stanowi dziś naturalny punkt odniesienia dla wszelkich załóg umoczonych w psychodelicznym rytmie, ale, ale… pieprzyć to. Żywiołem Mi Ami są chaos, krew, brud, pot, łzy i sytuacje ekstremalne (jeśli udamy, że nie istnieje taki zespół jak Lightning Bolt). Swoim mantralnym naparzaniem w bębny i organicznym szarpaniem basu sieją ferment, taplają się w niekończących się transogennych jamach i improwizowanych zgrzytach gitary, zamykając utwory w umownych ramach 4-9 minut prawdopodobnie tylko dlatego, że jakiś fagas dobijał się już do studia nagraniowego.

Ulokowani w San Francisco Mi Ami – choć de facto z waszyngtońskim rodowodem – dokładają kolejną małą cegiełkę do cudownej historii kalifornijskiej sceny: Zappa, Captain Beefheart, Sly Stone, Sparks, Dead Kennedys, Black Flag, Suburban Lawns, Black Randy And The Metrosquad, Wall Of Voodoo, Jane’s Addiction – każdy inny, wszyscy równie popaprani. Tkwi w Mi Ami ta bliska podziemnej zachodniej scenie fanatyczna żarliwość, dysfunkcyjna pasja, potrzeba poszukiwania granicznych środków wyrazu i stąpania po cienkiej linii – patologiczne pragnienie zarobienia porządnego prawego sierpowego prosto w nos. Samozwańczy Kalifornijczycy na „Watersports” wyłuskują esencję chorobliwej repetycji, obsesyjnie pielęgnują dziko pulsujące motywy i lekceważą większość muzycznych konstrukcji i zasad, szaleńczo sunąc po trajektorii dla obłąkanych. Wkurzają, prowokują, drażnią ucho: czy to kakofoniczną gitarą Daniela Martina-McCormicka, która szukając ujścia, raz migotliwie wkrada się do tekstury, raz napastliwym riffem – trochę w stylu The Rapture – napędza programowy hałas; czy to budowaniem przez Damona Palermo nerwowego, miejscami bardzo egzotycznego rytmu (intuicyjnie po trosze afrobeatowego, po trosze naszpikowanego krautrockową emfazą – zwłaszcza Can urasta tu do roli bałwochwalczego obiektu kultu); czy w końcu chyba najmocniejszą stroną tria – konwulsyjnym, konstruującym dziwaczny groove basem Jacoba Longa. Martin-McCormick drze się niemiłosiernie, oscylując pomiędzy radykalnym, wściekłym wrzaskiem, histerycznym skamleniem a znerwicowaną monosylabizacją lub zdawkowym wypluwaniem z siebie słów. Ta wszechobecna złość, podskórne rozjuszenie funkcjonuje tu jednak w interesującym kontekście, stawiając Mi Ami w roli mentalnych spadkobierców Gang Of Four, Minutemen czy Fugazi. To wątek, o którym nie raz pisał już Simon Reynolds w odniesieniu do formacji Andy’ego Gilla: Mi Ami operują agresją i przemocą bez popadania w syndrom „opresyjnego macho”, pozostając uwięzionymi w osobliwej konstelacji introwertyzmu i rozpierającej furii.

Nie trafiłam w tym roku jeszcze na album równie silnie co „Watersports” walczący o uwagę: w tych kompulsywnych, hipnotycznych, pełnych emocji i lęku dźwiękach Mi Ami szukają jakiejś pokrętnej filozofii, czegoś unikatowego, przesiąkniętego zwichrowaną wrażliwością i bardzo osobistego. Wszystko jest tu na sto procent, bez odpuszczania – intensywne do granic wytrzymałości. Zatracające się w aspekcie cykliczności muzyki, zapamiętujące w rytmie trio z jednej strony stanowi doskonały ekwiwalent dobiegającego końca dziesięciolecia, zapatrzonego w plemienną pulsację, mechaniczne powtórzenia bliskie nowojorskiemu zrywowi z końca lat siedemdziesiątych etc., z drugiej zaś jakby na przekór naszym nowomilenijnym natręctwom i dewiacjom, które nawet w pierwszych minutach „Spirit They're Gone Spirit They've Vanished” AC każą szukać popowych inklinacji, Mi Ami ostentacyjnie odrzucają etos „konesera dobrych melodii”. Żałować można tylko, że zabrakło na płycie momentu tak totalnego w swojej sonicznej anarchii jak zeszłoroczny singiel „African Rhytms”. I jeszcze jedno, Daniel Martin-McCormick – najlepszy punkowy wokal od czasów debiutu Black Eyes? Zaraz, to ten sam facet. Daniel Martin-McCormick – najlepszy punkowy wokal tej dekady? Bardzo prawdopodobne.

Marta Słomka (27 kwietnia 2009)

Oceny

Przemysław Nowak: 9/10
Piotr Wojdat: 8/10
Artur Kiela: 7/10
Marta Słomka: 7/10
Paweł Klimczak: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Średnia z 12 ocen: 6,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
marta s
[23 września 2009]
Ten film to było traumatyczne przeżycie.
szwed
[22 września 2009]
http://www.youtube.com/watch?v=Vmn9asN-8AE
kuba a
[16 sierpnia 2009]
Genialne, że ktoś sugeruje, że Marta Słomka nie zna się na post-punku i no-wave.
Gość: klancyk?
[16 sierpnia 2009]
Post-punkowi i nowave'owi wokaliści nigdy nie wrzeszczeli, Black Keys nigdy nie istniało, więc wokal Mi Ami zainspirował się The Rapture. Genialne.
Gość: helena m
[30 kwietnia 2009]
at the drive in mi pobrzmiewa
PS
[30 kwietnia 2009]
ale coś jest w tym porównaniu do rapture. słuchałem i zastanawiałem się, skąd on wziął te krzyki. przekopałem pamięć w poszukiwaniu wszystkich znanych mi wokalistów post-punkowych i choć były podobieństwa, nic do końca nie pasowało. jakoś później, przypadkiem w sumie, słuchałem urywka "House Of Jealous Lovers" i sprawa się wyjaśniła.
Gość: koniu
[28 kwietnia 2009]
Na koncercie bylo Rapture spotyka Can spotyka Gang Gang Dance.
marta s
[27 kwietnia 2009]
Ale że co, że przed Rapture nikt nie krzyczał? :)Ja wiem, że to brzmi podobnie, ale to po prostu rodzaj pewnej charakterystycznej ekspresji i nie traktowałabym tego podobieństwa zbyt dosłownie. Dajmy na to taki Edwin Collins - to że śpiewa sobie leniwie tym swoim niskim głosem nie oznacza wcale, że od razu chce brzmieć jak Bowie, tylko po prostu tak mu się przydarzyło. Odróżniłabym jednak celowe wchodzenie w pewną manierę z różnych przyczyn czy pastisz (zostając przy Bowiem: zabawny przykład z płyty The BPA w numerze "Island") od najzwyklejszego zbiegu okoliczności czy przejawu po prostu pewnego typu wrażliwości "opatentowanego" już sto lat temu przez Lou Reeda czy tam Innego Iggy'ego Popa.
artur k
[27 kwietnia 2009]
Ja tam właśnie słyszę przede wszystkim "Echoes" i to nawet nie tyle w partiach gitary (choć to też), co na wokalu - bo przecież te krzyki z "Echonoecho" to wykapane "odliczanie" z "House of Jealous Lovers".
Gość: kk
[27 kwietnia 2009]
pierwszy the rapture, nie?
Gość: dżef ru
[27 kwietnia 2009]
bardzo dobrze napisana

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także