Ocena: 4

Bishop Allen

Grrr...

Okładka Bishop Allen - Grrr...

[Dead Oceans; 10 marca 2009]

W zasadzie chodzi o to, że Bishop Allen byli uroczy. Gdy na „Charm School” nieporadnie i nieśmiało maskowali, że tak naprawdę to jest tylko ich dwóch i sypialnia – żadnych produkcji, studiów nagraniowych, miksowania. Nawet perkusisty. Czyli klasyczny przykład tego, co jest marzeniem każdego zapatrzonego w starające się urzeczywistniać ideę DIY zespoły przełomu lat 70. i 80. A potem wystartowali z tym niezwykłym projektem - nowa EP-ka na każdy miesiąc, od stycznia 2006 do końca roku. Co więcej, wszystkie trzymały poziom i wciąż były wydawane własnym sumptem. Miały w sobie coś z domowego ciepła, tęsknoty, ciepłej herbaty w zimowe wieczory. Cały koncept, nazwany trochę przesadnie ich prywatnym „69 Love Songs”, wbrew pozorom okazał się być czymś niesłychanie zajmującym, pomimo dużej ilości utworów, których przesłuchanie za jednym zamachem mogłoby się wydawać męczące. Do tego wciąż byli uroczy.

Nawet gdy schronili się pod skrzydłami wytwórni Dead Oceans i pozwolili im polerować brzmienie, jeszcze bardziej słodzić, uwypuklać i oczyszczać dźwięki – „Bishop Allen And The Broken String” było krokiem naprzód, ale zarazem zwrotem w tył. Zawierało po jednej piosence z każdej EP-ki nagranej w nowej studyjnej wersji, tak że wszystko błyszczało, lśniło i nie było mowy o niedoskonałościach. Kompozycje się broniły, szczególnie poruszające „Flight 180”, które jest jak na razie najlepszym utworem, jaki udało im się nagrać. Zresztą podobno pracowali nad nim cały rok. Jednak jakby na to nie patrzeć, „Broken String” bardziej niż longplayem, było kompilacją najlepszych singli, the best of Bishop Allen, wejściem w stereotyp, że żeby być poważnym artystą, trzeba wydawać albumy. Niestety w ten sposób z duetu chcącego trochę namieszać w regułach, jakimi rządzi się rynek muzyczny, zmienili się w jedną z wielu grup, które marnują drzemiący w nich potencjał. Dali się podporządkować, mimo że udowodnili, że wydawanie EP-ek stwarza duże możliwości, jeśli chodzi o elastyczność brzmienia i tworzenie niezobowiązujących, ale aktualnych komentarzy do otaczającej rzeczywistości.

Na najnowszej płycie Bishop Allen dla Dead Ocenas – „Grrr...”, która nie ma w sobie już nic ze świeżości debiutu i legendarnych EP-ek, nie doszło do oczekiwanego przełomu, nadzieje wiązane z zespołem jak na razie prysły, a Bishop Allen na tę chwile może marzyć jedynie o supportotwaniu Belle And Sebastian. Bardzo zachowawcza i zarazem zupełnie nieciekawa poza, jaką przyjęli nowojorczycy, zepchnie ich do jeszcze dalszej ligi, lokalnego bandu, z którym kiedyś wiązano duże nadzieje. Rice i Rudder wciąż piszą urocze utwory, ale w przeciwieństwie do tych sprzed paru lat, jedyną ich zaletą jest nieinwazyjność, dzięki której „Grrr...” może służyć za tło do rozmowy przy kawie. To nie wystarczy by wzruszać, przyciągać, zostać zapamiętanym.

Katarzyna Walas (3 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: miodek
[3 kwietnia 2009]
...ale tekst merytorycznie bardzo fajny, ma się ochotę posłuchać płyty mimo czwórki
Gość: miodek
[3 kwietnia 2009]
przecinki też tu i ówdzie by się przydały
Gość: syn masona
[3 kwietnia 2009]
Za razem i z resztą bym poprawił. Fajny tekst. Pozdrawiam.
Gość: miodek
[3 kwietnia 2009]
"Zresztą" się pisze razem, http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629476

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także