Ocena: 7

Iran

Dissolver

Okładka Iran - Dissolver

[Narnack; 17 lutego 2009]

Muzyka testująca moc wyobrażeń i sądów zbudowanych na wątłym, jak się szybko okazywało, mniemaniu o kolokwialnym ogarnięciu, wyrobieniu i osłuchaniu. Taka była dawniej muzyka Iran. Świadomie trudna, skomplikowana, rozpięta między awangardą i eksperymentem a artystowską przesadą. Niezaprzeczalnie piękna, choć jej odbiór urastał poniekąd do sztuki samej w sobie – fuzja zgrzytów i gitarowych efektów (obficie podlewanych przesterem) nosiła znamiona perwersyjnej zabawy rockowym instrumentarium, utrudniając zarówno wyłowienie pojedynczych linijek tekstu jak i rozróżnienie refrenu od zwrotki. Ale pod grubą warstwą hałasu poukrywanych było sporo intrygujących melodii, frapujących rozwiązań i zabaw formą w duchu klasyków melodyjnego lo-fi poprzedniej dekady jak Sebadoh czy Pavement.

Ale po spektakularnym debiucie („Iran”, 2000 r., 9.6 wg serwisu Pitchfork) i niemal równie wyzywającym krążku numer dwa („The Moon Boys”, 2002 r., 8.9 wg Pitchfork) nowojorski (acz wywodzący się z San Francisco) kwartet (dawniej trio) zrezygnował z aury niedopowiedzenia, dookreślając na „Dissolver” własną muzykę do poziomu niemal radiowego rocka z ledwie skromnymi noise’owymi inklinacjami. But it’s all right rzekłby spokojnie Lou Reed, którego „Metal Machine Music” muzycy Iran na pewno mają na półce. Wprawdzie nieposkromiony duch wiecznego eksperymentatora zdaje się na dobre opuścił zespół, ale grupowa karma wzbogaciła się o prawie popową klarowność przekazu i formy. A kompozytorski talent przewodzącego grupie Aarona Witesa wykrystalizował się.

Na „Dissolver” jest po prostu WIĘCEJ:

– piosenek, zarówno tych piekących rockistowskim ogniem (gitarowo rozbuchane „Baby Let’s Get High One Last Time Together” płynnie przechodzące w dialog elektronicznego zegara i komórkowego odgłosu zwiastującego nadchodzące połączenie) jak i oczarowujących balladowym klimatem – „Airport ‘79” i przejmująca historia pary anonimowych kochanków zagubionych w labiryncie lotniskowych gejtów.

– refrenów, a utwory nabrały dość tradycyjnej struktury z wyraźnie wydzielonym zwrotkami a gra formą jest mniej oczywista – choćby delikatne przeciąganie mostka przed ostatnim wejściem refrenu (plus za wariacki Woo-hoo!) w otwierającym krążek power popowym „I Can See the Future”.

– konwencji, zarówno tej dalszej (ewokujące senną taneczność rock’n’rolla „Buddy”, dla higieny przełamane przybrudzoną zagrywką gitary w duchu „Creep” Radiohead) jak i bliższej (stadionowy czar „Buddy (Reprise)” ze stosownie do wielkości areny wykrzyczanym finałem).

– tekstów, które nie dość, że są słyszalne (wypchnięcie wokalu do przodu; plus za autoironię przy linijce Leave no doubt to the language that you use), to pełne umiejętnej stylizacji (dylanowska gra słów w „Where I’m Going”) i romantycznych, acz stroniących od popowego banału metafor (I can see your face on the water).

Zaznajomionych z dorobkiem grupy zapewniam jednak – Iran nie *zdziadział*, nie odwrócił się od chlubnej i butnej przeszłości. Gitarowe szaleństwa wycofano na drugi plan (a dzieje się sporo), aby zrobić miejsce na producenckie smaczki (rozlewające się plamy gitarowego pogłosu „Airport ‘79”, delikatne dźwięki glockenspiela w „Can I Feel What?”) oraz wpuścić w miks trochę powietrza odciążając dotychczasową, klaustrofobiczną produkcję. Acha, album współprodukował David Sitek.

Długie rozłąki są trudne nie dlatego, że są długie (w przypadku Iran blisko siedem lat), ale dlatego, że strona oczekująca nie stoi w miejscu, ale rośnie, rozwija się i dojrzewa obrastając przy okazji warstwą oczekiwań co do strony powracającej. Poprzeczka była więc wysoko. Głównie przez kontekst (wysokie noty od serwisu Pitchfork, które wtedy miały jeszcze faktyczną moc sprawczą oraz spektakularne dwa ostatnie albumy TV On The Radio, w którym na co dzień udziela się Kyp Malone – w Iran na gitarze), ale i rozlewającą się coraz szerzej po świecie modę na przybrudzone melodyjne granie (zapowiadany na ten rok powrót grunge’u) czy coraz śmielsze przywoływanie w indie-popie estetyki noise, która przestaje być domeną pokręconych Japończyków (patrz sukces kalifornijskiego Wavves). Po raz kolejny ujawniła się jednak dziwna wartość muzyki Iran. Muzyki testującej moc narosłego bagażu wyobrażeń i oczekiwań zbudowanych na wątłym mniemaniu o kolokwialnym ogarnięciu, wyrobieniu czy osłuchaniu...

Maciej Lisiecki (26 marca 2009)

Oceny

Maciej Lisiecki: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Piotr Wojdat: 5/10
Średnia z 4 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także