Super Furry Animals
Dark Days/Light Years
[Rough Trade; 16 marca 2009]
Jestem FANEM Super Furry Animals. Z definicji kocham wszystko, co oni zrobili i konstruktywną krytykę dorobku grupy ze strony osób, o których myślę, że mogą wiedzieć lepiej ode mnie, traktuję jako osobisty przytyk pod moim adresem. Gdy ktoś taki twierdzi, że np. „Love Kraft” nie jest genialne, to najpierw wchodzę w krótką fazę zaprzeczenia, następnie w fazę uzasadnionej i racjonalnej paniki, a na końcu pojawia się nienawiść. Niemniej jednak, wspinając się z niechęcią na wyżyny obiektywności, muszę przyznać, że pomimo niepodważalnej zajebistości dwóch ostatnich krążków SFA, to jednak tak dobrze, jak na poziomie choćby „Phantom Power”, to już niestety nie było i nic nie wskazywało na to, że jeszcze kiedykolwiek będzie. No właśnie, cyfrowej premiery „Dark Days/Light Years” wypatrywałem z lekkim niepokojem, ale wraz z pierwszym odsłuchem nastał czas radości, bo zespół, za który czuję się moralnie odpowiedzialny, nagrał świetną płytę.
Jeśli komuś pod wpływem naszego skromnego zestawienia 33 EP-ek wszechczasów zachciało się ostatnio posłuchać „Ice Hockey Hair”, to bardzo fajnie się składa, bo „Dark Days/Light Years” to świeżo odnaleziony bliźniak „Radiatora”, „Guerilli” i wspomnianej EP-ki. Czyli teoretycznie mamy regres w rejony - wydawałoby się, że doszczętnie wyeksploatowane - radosnej rozwałki stylistycznej, która w przeszłości sprawiała, że oni byli w stanie grać doom metal tak, żeby to było wybitne. Wiadomo, że po okresie zagubienia najfajniej wraca się właśnie na stare śmieci, ale nie róbmy z tego zarzutu, bo w przypadku SFA ten krok w tył pozwolił im zrobić trzy kroki w przód. Już opener o uroczym tytule „Crazy Naked Girls” to tryumf bezczelnej strategii „stara metoda = świeży produkt”. Przez sześć minut z hakiem SFA wałkują w kółko jeden motyw na ileś tam różnych sposobów, zmieniając tempo, stylistykę i głośność, ale to dreptanie w miejscu skalibrowane jest na radość słuchacza, a nie na tani lans. Kolejny utwór o wstrząsającym tytule, „The Very Best Of Neil Diamond”, może i jest kompozycją nieco bardziej standardową, pomimo duetu wokoder-sitar, ale i tak ten przewrotny traktat o pozycjonowaniu w dobie bezlitosnych wyszukiwarek, to czołówka roku, jak dotąd.
Oba te utwory - i spora część pozostałych - w znacznej mierze opierają się na nieco już zapomnianym instrumencie jakim jest gitara, ale to nie tak, że SFA przeszli na stronę Mroku. Nawet gdy oni sobie pozwolą na warknięcie zza węgła i pierzyny, to to jest tożsame z puszczeniem oka do publiczności. Poza tym „Dark Days/Light Years” to przykład idealnie rozłożonych akcentów - momenty cięższe rozpulchnia sielankowe otoczenie, a nadmiar szczęścia neutralizuje posępna refleksja. Wiemy jak wychodzi im słoneczny pop, reprezentowany tutaj choćby przez „Helium Hearts”, zajmijmy się zatem zadumanym obliczem zespołu, które choć mignęło kilkakrotnie w dyskografii SFA, to jednak tutaj zyskuje nowy, wczesno-emerycki wymiar. „Cardiff In The Sun” słuchałem wożąc się tramwajem po brudnym, przedwiosennym Wrocławiu i te majestatyczne, choć oszczędne, zagrywki gitary oraz tytułowa mantra sprawiły, że na moment pogodziłem się ze światem. Skoro już jesteśmy przy środkach lokomocji, warto wspomnieć o rozkosznie wakacyjnym „Moped Eyes” i singlowym „Inaugural Trams”, który można traktować jak „Schnappi Das Kleine Krokodil” w wersji dla dorosłych. Ewenement „White Socks/Flip Flops” polega na tym, że refren, o czymś tak ohydnym jak tandem klapki + białe skarpetki, autentycznie wzrusza. „Pric” wskrzesza ideę epickich closerów, pomimo rozbuchanej aranżacji i patetycznie brzmiących gitar, nie przeistaczając się po drodze w autoparodię, nawet jeśli ostatnie cztery minuty służą już tylko temu, by dobić do godziny na zegarze.
Choć zarzutów właściwie nie mam, to nie będzie drugiej w tym roku dziesiątki, bo „Dark Days/Light Years” to nie jest album na czołówkę dekady. Tym bardziej, że z dziewiątki też nic nie wyjdzie, a to ze względu na obecność kompozycji solidnych obok tych ewidentnie genialnych. Solidne nie oznacza słabe, więc takie „Where Do You Wanna Go?”, czy zaśpiewane w obleśnym, gardłowym walijskim „Lliwiau Llachar” i tak wybijałyby się na „Hey Venus!”. Reasumując: Super Furry Animals tryumfują, więc nie lamentujmy, tym bardziej, że na logikę nic nie wskazywało, żeby wnioski po przesłuchaniu „Dark Days/Light Years” miały być wesołe. Myślałem, że będę musiał pisać coś o tym, że iskra Boża przyznawana jest w ściśle odmierzonych dawkach i że wyczerpuje się prędzej czy później nawet w przypadku tak dowcipnych i utalentowanych ludzi, jak SFA, ale na szczęście się pomyliłem. Cała przyjemność po mojej stronie.
Komentarze
[21 maja 2009]
Pozdr!
[18 maja 2009]
zapomniałam, że niektórym nie zwraca się uwagi, nawet jeżeli ma się dobre chęci <słowniki na stos!>
[17 maja 2009]
[11 maja 2009]
Wyjaśnię błąd:
"wprzód" zostało zapewne utworzone analogicznie do "naprzód", co jest oczywiście błędem, ponieważ "wprzód" to inaczej "uprzednio"; niestety spacja sytuacji nie zmienia, ponieważ kolokacja "zrobić krok w przód" nadal jest błędna, prawidłowa wersja tego zwrotu to "zrobić krok naprzód" lub ewentualnie "do przodu".
Pilnujcie się ;)
[11 maja 2009]
[11 maja 2009]
(zbieżność drugiego członu mojego nicka z osobą ukrywającą się pod pseudonimem "nic" jest przypadkowa)
Brawa za "zrobić trzy kroki wprzód" - ręce opadają.
[30 kwietnia 2009]
[28 marca 2009]
@nic - Brawo, brawo.
[28 marca 2009]
cenna uwaga, oryginalna składnia. gratuluję
[28 marca 2009]
[27 marca 2009]