The Bird And The Bee
Ray Guns Are Not Just The Future
[Blue Note Records; 27 stycznia 2009]
Pamiętam - choć już nie potrafię tego zweryfikować - jak po premierze „At War With The Mystics”, Kliph Scurlock - nieformalnie czwarty członek The Flaming Lips - na łamach forum grupy zakwestionował celowość gościnnych występów Grega Kurstina na ich podwórku („Haven’t Got A Clue”). Pozwolę sobie przypomnieć, że Kurstin to wychuchany wunderkid z dobrego domu, który w wieku 12 lat grał u Dweezila Zappy, a potem wyrósł na cynicznego biznesmena i od mniej więcej dekady, jako ghostwriter, zapełnia ramówki radiostacji sprofilowanych na doły społeczne. Scurlock doskonale orientował się w temacie, pisząc coś subtelnie o artystycznej niekompatybilności i przekonywał, że sami mogą lepiej, ale był to tak naprawdę zakamuflowany lament, zwiastujący rychłą apokalipsę i duchowy upadek ostatnich prawdziwych obrońców niezalu.
No właśnie, ja też nie lubię Kurstina, choćby dlatego, że wymyka się bezpiecznej stratyfikacji: kultura wysoka vs popkultura. Żeby go sobie jakoś przypodobać, staram się o nim myśleć jak o superbohaterze, który - będąc w głębi wrażliwy - przywdziewa kostium Kylie Minogue czy innej Britney Spears wyłącznie z konieczności, by stawić czoła okrutnemu światu. A potem wraca do domu, zmęczony udawaniem Lily Allen, nalewa sobie szklaneczkę whisky i zasiada przed pianinem, by komponować zuchwałe arcydzieła pod szyldem The Bird And The Bee. Gdy się jednak zaznajomić z s/t albo z tym oto „Ray Guns Are Not Just The Future”, wychodzi na jaw, że Kurstin to muzyczny ekwiwalent Supermana, który ma tę dziwną właściwość, że jest nim nawet po zdjęciu kostiumu. Innymi słowy: Kurstin nie udaje herosa popkultury, on nim jest.
Kurstin prześwietlony, zajmijmy się Inarą George, artystką o proweniencji raczej jazzowej, która jest tu odpowiedzialna za śpiew. Parafrazując popularny ostatnio idiotyzm, można powiedzieć, że Inara George to dowód na to, że wokalistki nie muszą śpiewać jak Björk. Poza tym - choć nie wątpię, że Beth Ditto, Agnieszka Chylińska, wąsate siostry Casady i Antony Hegarty są piękne w środku - Inara George uosabia tryumfalny powrót starej, dobrej patriarchalnej symboliki, w której kobieta jest kobietą, a mężczyzna mężczyzną. Nie dość, że wygląda jakby była kobietą, to jeszcze śpiewa, jakby była kobietą, a przy tym wszystkim siedzi w niej dziki potwór na króciutkiej smyczy i mnie to odpowiada, bo tego uczyła mnie mama i przed tym przestrzegał mnie tata.
Samo „Ray Guns” to tryumf szlachetnej melodii nad skostniałym szablonem kilkuminutowej, współczesnej piosenki radiowej. Nawet te najbardziej taneczne z czternastu kompozycji na płycie mają w sobie mnóstwo niuansów i podprogowej dobroci, której warto szukać w samotności i z porządnymi słuchawkami na uszach. „My Love” na przykład rozpoczyna się jak tysiąc innych sezonowych hitów, hip-hopowym bitem z handclapami, wywołując skojarzenia z Fergie, Gwen Stefani i czym popadnie, ale wokal George plus koronkowe zdobienia w tle stanowią o zasadniczej, trademarkowej różnicy. Amplifikowany dziecięcym chórkiem „Love Letter To Japan” też niby przywodzi na myśl „Konichiwa Bitches” Robyn, ale jest o jakieś dwie klasy lepsze, choć teoretycznie pozostaje równie niezobowiązujące. O wydanym jeszcze w 2007 (na EP-ce „Please Clap Your Hands”) „Polite Dance Song” niby nie ma co pisać, bo tytuł mówi wszystko, ale warto zwrócić uwagę na zagęszczenie skomplikowanych manewrów wokalnych na bardzo niewielkiej przestrzeni. Sporo tu ciągotek wodewilowych i klasycystycznych (w sensie popkulturowym jednak), reprezentowanych już na okładce, jakby żywcem wyjętej z Bonda. „Diamond Dave” mógłby być muzyczną ilustracją dla wypadu do Tiffany’ego, niezależnie od tego, czy się jest Audrey Hepburn, czy nie. Gdyby pod „What’s In The Middle” podpisała się Lily Allen, nikt by się nie zdziwił, ale jest w tej piosence coś takiego, co każe zerkać przez ramię, gdzieś w rejony „Rewolweru i melonika”.
Gdyby oceniać drugi krążek The Bird And The Bee pod kątem formy i produkcji, „Ray Guns” można by było traktować jak leksykon tego, co dobre w komercyjnym popie ostatniej dekady, bo generalnie wszystkie te zabiegi dźwiękowe już znamy. Siłą albumu jest jednak klasyczny, w gruncie rzeczy, songwriting obojga, wyartykułowany poprzez majestatyczne lawirowanie wokalu Inary George po pięciolinii. I tu pojawia się potencjalny problem, gdyż zarówno dla radykałów komercyjnego popu jak i dla fanatyków niepokalanego niezalu, drugi album The Bird And The Bee może być niestrawny tylko dlatego, ze plasuje się gdzieś pomiędzy. Dla takich wydawnictw opłaca się jednak stanąć na chwilę w rozkroku.
Komentarze
[16 września 2011]
[19 marca 2009]
@turas - Tak, póki co też w moim top roku, ale mamy marzec:)
[19 marca 2009]
[19 marca 2009]
Otóż zakładałem konto na forum z 6 adresów mail i na żaden nie przyszedł mail aktywujący itp. Mógłby ktoś mi pomóc? Np. maile: Vins3nt@gmail.com Dsowinski.media@gmail.com
Potem ogarnę recke, płytę i zobaczę czy słowa te odzwierciedlają jako tako regułę. A pisałem je chyba przy okazji recenzji White Lies hehe.
pozdro