Ocena: 7

D. Lissvik

7 Trx + Intermission

Okładka D. Lissvik - 7 Trx + Intermission

[Information Records; 23 listopada 2008]

Polaków atawistyczna nienawiść do Szwecji skończyła się na dobre. Nawet w mojej ukochanej, rodzinnej Częstochowie, jeśli już się wspomina Potop szwedzki to z rozrzewnieniem, bo jej mieszkańcy zdają sobie sprawę, że to najfajniejsza rzecz, jaka nam się przydarzyła i katolicka stolica Polski już raczej po raz kolejny nie będzie w centrum uwagi. Wspomnienia mojego ojca, dotyczące podglądania Daniela Olbrychskiego i Tadeusza Łomnickiego przy pracy, wyparły moje własne o bujanym kucyku i plastikowym mieczu, bo nawet te najpiękniejsze z moich dziecięcych radości nie zawierały w sobie kolesi dewastujących nasz ulubiony kościół z szablami przy pasie. Ale żeby nie było, że to tylko Częstochowianie i użytkownik Paulina z forum Porcys myślą o Szwecji ciepło, przypominam, że również według bohaterów literackich, wymyślonych przez Dorotę Masłowską, Szwecja to jest kraj, jakim powinna być, w mniemaniu Polaków, Polska.

Przy pierwszej lepszej próbie nawiązania kontaktu z cywilizacją zachodnią, słyszymy: och, macie świetnych hydraulików. W analogicznej sytuacji mówimy Szwedom: och, robicie taką ładną muzykę (szczególnie ostatnio i przeważnie w Göteborgu, jeśli mamy na myśli ten cały balearic, a nie Göteborg metal). Okej, nikt nie robi rankingów najlepszych hydraulików, nikt nie wykłóca się o najbardziej stylowo dokręconą śrubkę pod kuchenną umywalką, nikt nie usiłuje wykazać przewagi hydraulika X nad hydraulikiem Y w kontekście wiedzy z dziedziny zaworów i uszczelek (nie licząc antyrankingów nie emitowanej już „Usterki”), ale dla Szwedów, najprawdopodobniej, „masowa” podjarka nurtem balearic jest równie irracjonalna, co dla nas ta tutaj, wyimaginowana, hydraulikami. [Nie mówiąc już o tym, że sam nurt to raczej sztuczny twór - nachalna, narzucona z zewnątrz próba otagowania na ślepo kilku rzeczy na raz.] No bo dla nich to jest naturalne, że sobie w sypialni robią muzykę, że ich kolega z fabryki robi muzykę i siostra kolegi śpiewa na płycie barmana ulubionej knajpy, który zna chłopaków z The Embassy, których cechą wspólną z członkami Air France czy Studio jest przede wszystkim to, że razem grają w piłkę.

Jeśli już przy piłce jesteśmy, to o ile przepaść między futbolem szwedzkim, a polskim, w sumie da się logiczne wytłumaczyć kulejącym systemem szkolenia małych dzielnych polskich piłkarzy, brakiem zaplecza treningowego, stadionów itp., o tyle z muzyką już jest ciężko. No bo dlaczego ona jest dla nas taka dobra, gdy jej potrzebujemy? Dużo ostatnio rozmyślałem o rozbuchanym systemie szwedzkiej opieki socjalnej, myśląc może, że to tutaj tkwi wytłumaczenie, ale to chyba nie to, skoro Göteborg wygląda teraz ponoć, jak bieda-dzielnice Londynu z filmów Mike’a Leigh. Przyszły mi również do głowy Szwedki i to wcale nie w środku smutnej, samotnej nocy, gdy eteryczne, zmyślone Szwedki bywają błogosławieństwem wraz z ich jędrnym, wysportowanym ciałem, które całymi dniami hartuje się na drewnianych pryczach, fińskiej co prawda, sauny, ale mój brat pokazał mi ostatnio zdjęcia zrobione podczas wycieczki po Szwecji, na których prawdziwe Szwedki nie wyglądają tak, jak je sobie wyobrażałem. Czyli to na szczęście jest coś poza moim zasięgiem coś, co siedzi pochowane w szwedzkich strumykach, fiordach i łososiach.

I tutaj dochodzimy do meritum sprawy, czyli jednostkowego ujęcia tajemniczego czynnika szwedzkiego, który z materiału na omawianej tu płycie D. Lissvika, pozwala wydobyć więcej dobrego, niż on (materiał, choć może i Lissvik) potencjalnie posiada. Rzecz już na pierwszy rzut oka nosi znamiona artystycznego samobójstwa, bo solowy Lissvik, połowa Studio, nie jest niczym więcej niż połową Studio, a zatem okrojoną z wisienek, uboższą wersją tego samego tortu. Ale już nie zrzędzimy, tylko zamykamy oczy i otwieramy szeroko buzię.

Jak podpowiada tytuł, którego mu się nawet nie chciało poprawnie po angielsku napisać, utworów jest 7, a na deser dokładka w postaci dwóch dodatkowych. Zaczyna się to tak, że równie dobrze zza rogu mógłby wyskoczyć Santana albo Cugowski i wcale bym się nie zdziwił, ale jak tylko wchodzi gitarka to już wiemy, kto to gra, nawet jeśli to jest jakieś takie smutne i na cygańską modłę. Kilka ścieżek, ponad którymi Lissvik bardzo oszczędnie cedzi nuty na swoim narzędziu pracy, zarówno w wersji z prądem jak i bez. I w sumie tyle; Mark Hollis by się ucieszył, bo więcej tu ciszy niż muzyki. Z kronikarskiego obowiązku warto jednak podkreślić, że dwie pierwsze „piosenki” to tak naprawdę preludium przed „Track 3” (tak, to logiczne), który jest balansującą na granicy implozji i autoplagiatu wycieczką w rejony beztroskiego, słonecznego hitu podwarszawskich dyskotek, czyli „Out There”. Nawet, jeśli to prawie ta sama historia tyle, że opowiedziana jakby od tyłu, to w obliczu czegoś tak genialnego, trzymającego poziom przez ponad 10 minut, wszelkie zastrzeżenia etyczne są jakieś takie nie na miejscu. Wyjąwszy następny w kolejności, megażywiołowy na tle reszty albumu, „Track 4” - napędzany takim śmiesznym, saloonowym pianinkiem - przez pozostałe trzy kawałki nie dzieje się nic nadzwyczajnego. A „Intermission” to tylko takie eleganckie usypianie bezsennych.

Dużo liczb się tu pojawiło, no i jeśli już konsekwentnie bawić się w dodawanie, to wychodzi, że „7 Trx” + „Intermission” + szwedzka wrażliwość = 7. Załóżmy, że moja cicha podjarka Lissvikiem byłaby dla samego autora - który zapewne, jak każdy autor, lubi być mile połechtany - niezrozumiała, to ja i tak nie miałbym wyrzutów sumienia. Dopóki z Göteboga w miarę regularnie będą do nas spływać piosenki pisane na kolanie, dla zabicia nudy, przez tamtejszych listonoszy, mechaników Volvo czy policjantów to ja sobie z chęcią pohisteryzuję.

P.S. Ta recenzja powstała z inspiracji przeuroczym piątkowym setem Air France w Warszawie.

Łukasz Błaszczyk (24 lutego 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
iammacio
[27 lutego 2009]
@Szwecja jest cool i nic nie można na to poradzić.

po spektakularnej klapie polityki typu cool britania az sie boje co z tego wyjdzie szwedom;p no ale muzyka sie broni;p
błaszczyk
[25 lutego 2009]
No w ogóle ciężko było z nimi nie sympatyzować. Tacy mili i ułożeni byli, a nasi ciągle tylko zdrady, dylematy, intrygi. Szwecja jest cool i nic nie można na to poradzić.
Gość: polak z zaścianka
[25 lutego 2009]
a mi się zajebiście podobała pieśń jaką śpiewali w potopie ciagnąć kolubrynę i zawsze miałem jako dziecko lekki dylemat czy aby za nimi nie być, bo bogurodzica w potopie jest w jakiejś dziwnej wersji i nie daje nawet w połowie takiego bojowego kopa. ale generalnie nienawidzę szwecji i wkurwia mnie, że jest podobno taka cool.
błaszczyk
[24 lutego 2009]
Hmm, u mnie było odwrotnie, ale ja wychowywałem się w atmosferze dzikiej nienawiści do wszystkiego co szwedzkie i niemieckie:)
artur k
[24 lutego 2009]
Naciągana ta teza z pierwszego zdania. Moja nienawiść do Szwecji zaczęła się na przykład dwa lata temu, razem z tymi wszystkimi zespołami <palacz>

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także