Bon Iver
Blood Bank [EP]
[Jagjaguwar; 20 stycznia 2009]
Jeszcze nie tak dawno był anonimowym chłopakiem z gitarą. Dziś każda osoba, która zdecydowała się na przestrzeni ostatniego miesiąca odwiedzić stronę wytwórni Jagjaguwar, natrafiała na uśmiechniętą twarz Justina Vernona – gwiazdy prężnego alternatywnego labelu, promującej najnowszą EP-kę „Blood Bank”. Fotka przedstawiająca autora „For Emma, Forever Ago” w polarze i pomarańczowej czapie na tle ciepłego słońca dobrze oddaje klimat jego najnowszych nagrań. Justin wyszedł już ze swojej słynnej leśnej chaty, mamy odmienną porę roku, ale ciuchy zostały zimowe. „Blood Bank” pokazuje nam Vernona z jednej strony wciąż pogrążonego w stylistyce „Emmy”, a z drugiej odważnie patrzącego w przyszłość. Jest króciutkim, kameralnym, oszczędnym formalnie dziełkiem, które stara się spełniać dwie funkcje – dostarczać fanom ostatniego krążka miły, styczniowy prezent w postaci piosenki tytułowej i następnego „Beach Baby” oraz być poligonem doświadczalnym dla nowych poszukiwań.
Z obu tych funkcji EP-ka wywiązuje się nieźle. Otwierający ją utwór mógłby spokojnie znaleźć się na poprzednim longplayu i dla wielu byłby jednym z najciekawszych momentów; brzmienie lo-fi, ale czuć, że sprawnie wyprodukowane, piękna melodia, kameralna narracja z umiejętnie stopniowanym napięciem – Nick Drake byłby z Ciebie dumny, Justinie! „Beach Baby” jest przyjemne, choć nie robi już takiego wrażenia, tę sympatyczną miniaturkę zwieńczoną pedal-steelowym motywem można nazwać jedynie szkicem piosenki. Za zakrętem czeka jednak „Babys”, czyli największe (pozytywne) zaskoczenie obecne na „Blood Bank”. Gitary, poza incydentalnymi potrąceniami strun, tutaj nie doświadczymy, całość zbudowana jest w oparciu o delikatne klawisze i zaśpiewana jakby po wilsonowsku. Czyżby do wspominanych przy okazji „Emmy” inspiracji – Dylana i Younga, dołączyli Beach Boys? Nie miałbym nic przeciwko temu, by Vernon udzielił na to pytanie następną płytą twierdzącej odpowiedzi. Skoro jednak była mowa o największym pozytywnym zaskoczeniu, pora na największe negatywne, a jest nim vocoder obecny w „Woods”. Efekt ten tak pasuje do autora „Blood Bank”, jak oldschoolowe, rave’owe bity do twórczości Sufjana Stevensa. Słuchając ostatniej piosenki można dojść do wniosku, że podczas swojej pamiętnej wyprawy do cichego domku w stanie Wisconsin Vernon zabrał ze sobą nie tylko „gitary, kilka bębnów i stary magnetofon”, ale także sporą porcję halucynogennych grzybków, po spożyciu których wyobrażał sobie, że jest nieślubnym dzieckiem Cher i Kanye Westa. Jeśli jednak Justin Vernon chciał się przez chwilę poczuć jak zupełnie inny Justin, to w sumie należy się cieszyć, że nie uwiecznił tego na pełnowymiarowej płycie. Od czego są wydawane w styczniu EP-ki, jeśli nie od spełniania skrywanych marzeń.
Komentarze
[16 marca 2009]
W "Babys", te niby "delikatne klawisze" są nieco irytujące i raczej nerwowe.
[20 lutego 2009]
[20 lutego 2009]
[18 lutego 2009]
[17 lutego 2009]
Co do plyty - wszystko zostalo juz powiedziane.
[17 lutego 2009]
[17 lutego 2009]
[17 lutego 2009]
[17 lutego 2009]
[17 lutego 2009]