Ocena: 7

O'Death

Broken Hymns, Limbs and Skin

Okładka O'Death - Broken Hymns, Limbs and Skin

[Kemado; 22 sierpnia 2008]

Zdarza się, że pod koniec roku masakra przychodzi znikąd. W zamieszaniu wywołanym pieczołowitym sporządzaniem list końcoworocznych łatwo coś przeoczyć i gdy ktoś odkrywa perełkę, staje przed nie lada wyzwaniem. Jego obowiązkiem jest bowiem przekazanie informacji o znalezisku innym. Tak, aby nikt nie przeoczył skarbu. Traf chciał, że dziś moja kolej.

Wiecie, po co tu jesteście? Wiecie, jakie jest Wasze zadanie? Te listy to nie są hocki klocki. Dobry ranking końcoworoczny zwiększa prawdopodobieństwo sukcesu prokreacyjnego from eight, to eleven times. Pamiętajcie, że album z przysłowiowej dupy dobrze wygląda na liście rocznej i warto go tam umieścić szczególnie, gdy listę oglądają potem jakieś dziewczyny. Nie możemy oczywiście wyciągać tego tak po prostu, bo w krwiożerczym świecie internetu nie ma przypadków. Jest moda, a my, jako rasowe geeki, musimy iść o krok przed nią. Było techno, był metal, był folk i chamski pop. Z moich obliczeń wynika, że jeśli nikt w tym roku nie wydał płyty składającej się z godzinnego dęcia w szofar, to w dwa tysiące ósmym na podium musi być gothic americana. Może być Woven Hand, ale to ryzykowne, bo akurat w tym roku wydali najsłabszą płytę. Może być Slim Cessna's Auto Club, bo fajne i wszystkich zatka, jak powiesz „są lepsi od Fleet Foxes”. Ale jest jeszcze O'Death, kochani. Czy będzie się nad czym zastanawiać, kiedy dodam że na Pitchforku "Broken Hymns, Limbs and Skin" dostało niziutką notę? Kij w tęczówki sprzedawczykom z PFM, tak bardzo ich nie ma! Z O'Death możesz śmiało odsłonić swoją listę na blogu, na RYMie czy w żurnalu na last.fm, i spokojnie dokończyć wigilijnego karpia. A te zależne pedałki, co na pierwszym dadzą Deerhuntera mogą Ci naskoczyć i niech się jeszcze przy tym ośćmi dławią.

Jej, który to już tekst, w którym ja ciągle o tym samym?

Wycięte twarze na okładce przywodzą na myśl taki zespół z lat dziewięćdziesiątych, Neutral Milk Hotel. Nie mają w sobie przekory chłopaki z O'Death, albowiem inspiracje twórczością Manguma pojawiają się u nich bardzo wyraźnie również w muzyce. Ale do tego jeszcze wrócimy. Zacznijmy od kwestii bardziej jaskrawej. Chyba wszyscy moi znajomi, którzy „Broken Hymns, Limbs & Skin” słuchali, zwrócili uwagę na podobieństwo pomiędzy wokalami Grega Jamiego a Isaaca Brocka. Taka sama siła ekspresji, niedbalstwo, które ani na moment nie sprawia wrażenia sztucznego. U obu również pojawia się tematyka, nazwijmy to, egzystencjalna, przy czym „nowszy” Brock skupia się raczej na śmierci (skądś ten „gothic” się przecież musiał wziąć). Wiem, że takie porównanie może skreślić Grega w oczach ultra-fanów Modest Mouse, dlatego asekuracyjnie nie wartościuję, tylko zwracam uwagę na podobieństwo. Czas pokaże, jaką drogę obiorą chłopaki z Nowego Jorku, czas też pokaże, czy na końcu tej drogi czeka ich jakiś sukces. Tymczasem posłuchajcie napięcia, jakie panuje w openerze „Low Tide” i powiedzcie: czy to, co dzieję się mniej więcej od 1:14 do końca, to nie jest mistrzostwo? I chodzi już nie tylko o możliwości Jamiego, ale również o zgranie całego zespołu, który prostymi przecież środkami stworzył dwuminutowy wymiatacz. Od tego momentu nie ma uproś aż do końca albumu. Bez żadnego wyjątku mamy do czynienia z doskonałymi w swoim rodzaju piosenkami. Szczyt możliwości zespołu zostaje zaprezentowany w „Vacant Moan”, ale to nie znaczy, że następny, wybitnie Modest Mouse'owy „A Light That Does Not Dim” jest gorszy. Dyskretny ukłon w stronę Myszy pojawia się też na końcu, kiedy to po najbardziej refleksyjnej piosence, dostajemy nielogiczny z pozoru strzał, bo utwór z całego zestawienia najszybszy. A tak przecież kończyło się większość płyt Modest Mouse. Ale też bez przesady z Myszami. Nie byłoby O'Death bez największych tuzów (pod)gatunku, to jest 16 Horsepower. Słychać to zarówno w muzyce, jak i w treści czy ogólnie w podejściu do całości tworzonej przez nich muzyki. Bóg może się nie pojawia, ale ciągłe wspominanie o śmierci, to też przecież ukłon w stronę Edwardsa.

Zadrżałem, kiedy koleżanka Paulina na określenie muzyki O'Death użyła słowa „kabaret”. Nie musicie wiedzieć, kim jest Paulina. Dla nas, w tym akapicie, liczy się tylko tyle, że Paulina nie ma racji. A jeśli Was też nie może urzec bardziej punkowa strona płyty, to na drugiej mamy przecież takie „Grey Sun”, „Home” czy oczywiście „Angeline”. Tu wracamy do trzeciej z najważniejszych inspiracji O'Death. Gdyby odjąć cygańskie zagrywki na skrzypcach, to dostalibyśmy wykapane Neutral Milk Hotel. „Angeline” pojawiło się zresztą już na debiucie zespołu w 2004 roku. Od tamtego czasu piosenka przeszła spory lifting i ukazuje się teraz z pogłębionym brzmieniem (co dotyczy całej płyty), które w wypadku takiej muzyki daje naprawdę wiele. Wygląda na to, że „Angeline” jest najładniejszą balladą tego roku. Ballada jak to ballada, musi być zachowawcza. Ale nie można być wobec niej obojętnym, kiedy jej tekst z taką klasą nawiązuje do poetyki Jeffa Manguma.

Mógłbym wymienić każdą piosenkę po kolei i punktować jej mocne strony - wszystkie te instrumentalne kulminacje, trafiające do wyobraźni słowa wokalisty, ale zostawiam to Wam. Tu nie chodzi o to, że to taka konwencja i że albo ją chwytasz, albo nie. To jest po prostu okrutnie mocna płyta i sorry za zarozumiałość, ale jeśli tak nie twierdzisz, to przesłuchaj raz jeszcze. Jeśli za piątym razem nie chwyci, to pewnie dlatego, że mnie nie lubisz, Twoja lista będzie słaba i ogólnie przegrałeś.

Artur Kiela (8 grudnia 2008)

Oceny

Artur Kiela: 8/10
Dariusz Hanusiak: 8/10
Krzysiek Kwiatkowski: 8/10
Maciej Lisiecki: 7/10
Marta Słomka: 6/10
Łukasz Błaszczyk: 5/10
Kasia Wolanin: 4/10
Piotr Szwed: 4/10
Tomasz Łuczak: 4/10
Średnia z 13 ocen: 6,07/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także