Ocena: 6

The Aliens

Luna

Okładka The Aliens - Luna

[Pet Rock Records; 29 września 2008]

Ryzykując, że ich najnowszy krążek będzie uosobieniem wtórności, The Aliens nie zbaczają choćby na milimetr z obranego na debiucie kursu, a zatem wszystko, co Kuba A. napisał o nich w recenzji debiutu jest wciąż aktualne. Amen. Może by tak przenieść ciężar na obszar pozamuzyczny? Przecież Anderson jest wariatem, więc stosunkowo łatwo dopatrywać się w nim uwspółcześnionej wersji Barretta czy Wilsona. Z kolei nazwa zespołu to samograj – oto przybywają kolesie z innej planety, zakochują się na śmierć w klasycznych płytach z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, by wszystko przetworzyć na swój nieziemski sposób. Suuuper. Na szczęście w sukurs przybywa chropowata przyziemność o właściwościach demitologizujących.

Przede wszystkim u Andersona choroba psychiczna nie znamionuje geniuszu, więc nie ma się co silić na tanie hiperbole. Po prostu mamy tu do czynienia z nad wyraz ekscentrycznym kolesiem, któremu sprawia sporo radości komponowanie prostych jak budowa cepa piosenek, bo takie słyszał na swoich ulubionych albumach. Zamyka się w jakiejś zapadłej rybackiej chatce na zapyziałej szkockiej prowincji i dla własnej przyjemności robi muzykę, nie śniąc snów o potędze. Nad procesem czuwają trzeźwi na umyśle Maclean i Jones, pilnując, żeby ich Lone Pigeon za daleko nie odfrunął. Przy okazji próbują być może subtelnie nadać temu wszystkiemu jakiś kierunek, koherencję i wyeliminować okazjonalne, ale odczuwalne przejawy złego gustu. Użeranie się z Andersonem musi być procesem wyjątkowo nieromantycznym i burzliwym (Jones wspominał w wywiadzie, że systematycznie skaczą sobie do gardeł, a na Andersona muszą wyjątkowo uważać w miejscach publicznych, np. w metrze).

Nieziemskiej aury nie uświadczymy, bo to prościutkie granie, ale bardzo miło, że da się tego bez bólu zęba słuchać. Z początku można się wystraszyć, bo opener „Bobby’s Song” to ponad dziesięciominutowe monstrum, ale celowość tego pozornie nierentownego przedsięwzięcia ujawnia się błyskawicznie i począwszy od zagrywki harmonijki, trwa poprzez pompatyczne oldskulowe klawiszowe przejście aż do dziwacznej historyjki o paleniu marihuany. Cieszy dowcipne „Amen” tuż po. Śliczne „Theramin” jest pierwszą z nieskomplikowanych, wzruszających ballad, które znacznie podbijają wartość „Luna”. Bardzo, bardzo dosłowne interpretacje Neilla Younga („Boats”) czy Barretta („Smoggy Bog”) nie wywołują agresji i też jakoś na przekór urzekają prostolinijnością. „Blue Mantle” to jedno z subtelniejszych i ładniejszych closerów tego roku.

Troszkę niepokoją wycieczki w rejony kiczowatego hard rocka w stylu rozkwitającego Bon Jovi („Billy Jack”, „Magic Man”) i nieumiejętność selekcji materiału, co objawia się wrażeniem nadmiaru i monotonii, które tylko potęguje niezrozumiały, tytułowy skit „Luna”. Tyle, że znowu są to zarzuty podobne do tych, jakie można było mieć w kontekście debiutu. Coś tu się musi zmienić, żeby, czysto teoretycznie, nieobliczalni The Aliens nie stali się najbardziej przewidywalną kapelą pod słońcem.

Łukasz Błaszczyk (9 grudnia 2008)

Oceny

Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 2 ocen: 4/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także