Dejnarowicz
Divertimento
[DRAW Records; 20 października 2008]
disappointmento.
–podjarany, 7/10/2008 07:21
borys juz chyba nie jest w klubie milosnikow wyrafinowanych sekwencji akordow.
–klub, 7/10/2008 17:08
borys to "człowiek który podarował polsce niezal"
–taki koleś, 8/10/2008 21:41
wczoraj jak sie nacpalem ostro to musze przyznac ze sampler po bardzo dawał radę
–przypomina mi to fragmenty karmy, 13/10/2008 14:21
Mam problem. Skąd mam wiedziec czy to bedzie dobre, skoro borys pewnie nie napisze recki?
–JJ, 8/10/2008 16:59
borys to ma przejebane (…)
–dzien dobry mam dla pana fortepian, 8/10/2008 14:35
It’s more about style than substance. Oops, wystukało się samo, a chciałem napisać, że z powyższych cytatów najbardziej przemawia do mnie ostatni. Od momentu, w którym przydzielono mi recenzję „Divertimento”, do chwili, w której wybrzmiała ostatnia nuta „solowego Borysa”, przekonany byłem, że tekst ten popełnię, nie odwołując się do jednego choćby faktu z biografii Sami Wiecie Kogo. A figa! W ciągu 46 minut i 53 sekund odsłuchu zdążyłem uważnie prześledzić dyskusję, która rozgorzała na forum Porcys.com i wnet pojąłem, że moje nastawienie było nie tyle nawet idealistyczne, co naiwne po prostu. Nie da się twórczości oddzielić od kontekstu, a twórcy od przestrzeni, którą w świadomości słuchacza zajmuje jego osoba. Nawet jeśli Borys Dejnarowicz nie napisze recki „Divertimento”, czy tego chce czy nie – jego własne gusta dookreślą odbiór albumu przez wyedukowanych melomanów. A może nawet nie „wyedukowanych”, ale zindoktrynowanych.
Przez te wypowiedzi (które pochodzą z forum Porcys.com oczywiście) nie miałem zamiaru tłumaczyć, jak wybitny kompozytor i jego dzieło zaszczuci zostali przez sączących jad pseudofanów. Z drugiej też strony, moją intencją nie było pokazać Borysowi fucka, w imieniu tych, którzy „autorytatywnym i nie znoszącym sprzeciwu tonem jego recenzji byli od zawsze zdegustowani”. Żadna z tych metod nie ma najmniejszego sensu, a przecież już teraz – a piszę te słowa na kilka dni przed premierą – w kręgach osób nią zainteresowanych pojawiają się podobne głosy. Badanie reakcji tłumu ujawnia zupełnie inną prawdę: Borys Dejnarowicz jest być może najbardziej kontrowersyjną postacią polskiej sceny muzycznej. Siła i słabość publicystycznych tekstów byłego muzyka TCIOF tkwiły w miażdżącej wiedzy, za którą kroczyło przekonanie o jej racji. Nie trzeba wiele myśleć, by wyciągnąć wnioski – obie te cechy sprawiły, że czytelnicy publikacji Borysa nie zostali z gracją ukierunkowani, ale (ku ich uciesze) wprost napełnieni treścią. Jak to się ma do muzyki, którą nagrano na „Divertimento”? Ano, proste: w tym oczekiwanym z niepokojem dziele odcisnęły się inspiracje, którym autor do tej pory, pisząc, dawał wyraz. Choć formalnie „Divertimento” jest zaskoczeniem dla osób śledzących karierę Borysa Dejnarowicza, po prawdzie rzec by należało, że zaskoczenia nie ma wcale, a fani dostali produkt IDEALNIE odpowiadający ich oczekiwaniom co do muzyki wyrosłej spod pióra idola.
Spokojnie, obronię tę tezę. Każdy stylistyczny zabieg, każde zwycięstwo i każda porażka, jakie zostały zarejestrowane w pięciu częściach tego quasi-minimalistycznego albumu, były już sygnalizowane w opiniotwórczych tekstach Borysa. Wszystko, co w „Divertimento” zasługuje na przysłowiową zjebkę, zjebał już autor płyty na przestrzeni ostatnich kilku lat. Wszystko, co można by tu chwalić, on już u innych chwalił. Tym samym jego publicystyka zawiesiła muzyce poprzeczkę niewiarygodnie wysoko. Kiedy w sieci pojawił się radio edit „Part One”, fani komentowali go (pomijając liczne komentarze nad wyraz plugawe), punktując tak bezkompromisowo, jakby to robił sam recenzent Dejnarowicz. Tymczasem muzyk Dejnarowicz padł ofiarą własnego obycia – mając głowę zapchaną muzyką, nie da się uciec przed oczywistymi inspiracjami.
Pytanie nie brzmi zatem: „Czy Borys Dejnarowicz nagrał album nowatorski/oryginalny?”, ale: „Czy Borys nagrał album dobry?”. Otóż, odpowiedź brzmi: tak! Z góry przyznam, że nie zbierałem szczęki z podłogi, nie przeżywałem egzystencjalnych zgrzytów, jakie na granicy muzyki poważnej i popularnej wstrząsały mną przy pierwszym odsłuchu „The Köln Concert” Keitha Jarretta etc. Twórca „Divertimento” na tym etapie nie wydaje się muzykiem wybitnie zdolnym, a więc i „artyzm” jego produkcji jest artyzmem trochę kombinowanym. Ale za to jakiego on ma nosa! Jaki zmysł! Jeśli Bozia nie obdarowała Dejnarowicza zdolnością konstruowania „porażających fortepianowych progresji akordów” (no, naprawdę, sprawdźcie „The Köln Concert”, żeby zrozumieć o co mi chodzi) – bo czymże jest otwierający płytę motyw, jeśli nie zahaczającą o banał wprawką – to z pewnością wyposażyła go w intuicję do lepienia pomysłowych konstrukcji ze środków nieco ograniczonych. Od początku zatem „Divertimento” oddaje hołd zasadzie, którą pośpiesznie przywołałem na początku tekstu: it’s more about style than substance.
Punkt pierwszy: melodia w popowym tego słowa rozumieniu nie istnieje. Tym, co gra w uszach jest faktura. Wielowątkowa konstrukcja utworów, ale konstrukcja powtarzalna. Wątki – jak już zaznaczyłem – są tu banalne, a pomysł tak stary jak „Bolero” Ravela: motyw, budowany przez równorzędne frazy poszczególnych instrumentów, zapętla się na przestrzeni każdego z utworów (szczególnie słyszalnie w najlepszym „Part Two”). Pięć części „Divertimento” to układanka pięciu powtarzających się (ale nie do znudzenia!) tematów. Każdy z nich potrzebuje nawet kilkunastu minut, by przez aranżacyjne wzbogacenie ujawnić swą właściwą formę – narastająca konstrukcja jest ćwiczeniem wycyzelowanych, precyzyjnych kolaży. Raz jeszcze: faktura, współgranie ze sobą anty-melodii, melodycznych strzępów, które harmonijnie zestawione, dopiero w ostatniej minucie utworu zdradzają, o co tak naprawdę chodzi i gdzie się te frazy-motywy kryły. W ostatecznym rozrachunku strzępy melodii okazują się melodią w najczystszej postaci.
Punkt drugi: konstrukcja utworów, ich kombinowany i „narastający” charakter, oczywiście przywodzi na myśl skojarzenia ze współczesną muzyką poważną, a żeby nie poruszać się w abstrakcji napiszę (choć i tego chciałem uniknąć): ze Stevem Reichem, z jego minimalizmem i późniejszymi eksperymentami (owa banalna fraza rozpoczynająca „Part One”, zdaje się zagraną raczej na nosie zirytowanych słuchaczy niż na fortepianie. Minimalistyczne sześć nut to ledwie punkt wyjścia dla aranżacyjnego gąszczu, zaś fani kompozytora gromadnie ulegli złudzeniu prostoty całości „Divertimento”). Oczywiście żaden z minimalistów (nawet Phillip Glass) nie wywarł takiego wpływu na muzykę popularną jak Reich, a na pewno żaden nie wywarł takiego wpływu na Dejnarowicza. Zauważyli to czujni internauci, zauważyłem i ja. Gdzieś na poziomie 07:47 „Part One” pojawiają się smyki wprost wyjęte z Reicha, ale inspiracja sięga o wiele głębiej. Wspomniana wyżej repetycyjna metoda budowania utworów, ich powolny rozwój i miarowa, pulsująca rytmika stają się w kontekście klimatu „Divertimento” zrozumiałe dopiero w zestawieniu z muzyką współczesną.
Punkt trzeci: klimat i saksofon Kenny’ego G. Założenia minimalizmu w umiarkowanie skomplikowanym wydaniu Borysa Dejnarowicza są tu tylko formą, którą wypełnia skrajnie przystępna treść. Nie bez kozery sam autor, którego nikt nie posądzałby o tego typu inklinacje, akceptuje smooth-jazzowe brzmienie „Divertimento”. Saksofon jest z Manhattanu, gitara na lewym kanale ze słonecznej Ibizy. A więc pomysł jawi się szalenie sprośnym: pozwolić Kenny’emu G. odgrywać repetycyjny minimalizm. Słysząc to, strażnicy niezal-przyzwoitości uderzą w ton „rozbuchanego ego autora”, inni (w tym niżej podpisani) udadzą się na poszukiwanie prostych przyjemności płynących z odsłuchu. Ale „Divertimento” nie próbuje zająć niszy „Classical hits played by a pop band”, „Divertimento” to jest pełnoprawne spotkanie w-żywe-oczy-mainstreamu i muzyki poważnej. Ten najbardziej oryginalny i ciekawy z pomysłów Borysa ma jednak długą tradycję i de facto nie jest tak nowatorski, jak mogłoby się wydawać. Proszę zatem nie odsądzać od czci i wiary Deep Purple za ich „Concerto For Group & Orchestra” z 1969 roku – muzyk Dejnarowicz może w tym świetle jawić się polskim Jonem Lordem…
„Divertimento” okazuje się zatem albumem dobrze pomyślanym – pełnym pożądanych sprzeczności i kontrastów. W swych założeniach realizuje postulaty od dłuższego czasu sygnalizowane publicystyką autora. To w jego ramach możliwy staje się mariaż ekstremów: przystępnego i ambitnego, prostego i wyrafinowanego. A jednak, „solowy Borys” pozostać musi produktem akademickim – idealnie odzwierciedlającym sytuację, w której zdolny krytyk otrzymuję szansę przelania swych pretensji w twór grający. Nienagannym założeniom brak tego, co trywialnie nazywamy geniuszem czy mniej szumnie – kunsztem. Dejnarowiczowi nie udaje się odnaleźć głosu silnego i doniosłego – jego album jest formalnie dopracowany, a jednak cierpi z powodu braku ponadprzeciętnych hooków, osławionych „progresji akordów”, które, za przeproszeniem, ZRYWAŁYBY BERET. Których nie da się osiągnąć drogą matematycznego doboru. Ale nie oznacza to, że otrzymaliśmy – jak chcieliby niektórzy – dzieło nieudane. Wręcz przeciwnie, mimo przerostu formy nad treścią, Borys wyprodukował kawał dającej się słuchać muzyki – a o to wcale dziś nie łatwo. Że nie odkrył nowej galaktyki? Że go skrytykują? Cóż, po trosze to jego wina. Pardon, jego zasługa. W końcu to człowiek, który podarował polsce niezal.
Komentarze
[10 maja 2019]
[21 marca 2018]
[3 kwietnia 2017]
[6 marca 2009]