Madvillain
Madvillainy 2: The Madlib Remix
[Stones Throw; 23 lipca 2008]
„Madvillainy” to była mocna rzecz, z roku na rok jest coraz mocniejsza. Oczywiście w takiej Polsce, na przykład, większość fanów tej płyty nie ma większego pojęcia o amerykańskim hip-hopie, ale to nie szkodzi. Od czasu, gdy jakaś świnia wymyśliła koncept „śmierć konceptowi guilty pleasure”, mamy obowiązek ogarniać część z tych rzeczy, czy nam się to podoba czy nie. Ale bez spinania pośladków, wystarczy znać kilka klasyków: De La Soule, Pharcydy, Gang Starry i inne Tribe Called Questy. Może Ice Cube, bo to przecież część szyfru „Madvillainy”. No i dużo rzeczy z tej dekady, owe podziemne hip-hopy: Reflection Eternale, Aesop Rocki, Cannibal Oxy, Blackaliciousy i k-osy. Wprawdzie gdzieś tam majaczy myśl, że tak naprawdę, mieszkając tutaj, nie poświęcając hip-hopowi całej swojej uwagi, ledwie ślizgamy się po temacie. Większość z nas ma tę świadomość, ja również. A jednak nie sposób się zamknąć i przemilczeć powrót Madliba.
Pewnie wiecie, że MF DOOM w tym rozdaniu nie uczestniczy. Trochę głupio, bo nie dość, że Otis Jackson wydaje płyty lub gości w różnych projektach stosunkowo często, to jeszcze nie ma co ukrywać – to Dumile był tym bardziej bossowskim elementem masakry Madvillain. Nazwa projektu została, ale to już nie to samo. „Dwójka” z zamierzenia jest nowym podejściem Madliba do starego materiału, i to jest największa wada tego wydawnictwa. Bo czy można zrobić coś gorszego tak żywej płycie, gdzie pomiędzy kolesiami czuć było rozgrywającą się w czasie rzeczywistym chemię? To mógł być nawet dobry album, ale tylko wtedy, gdyby „jedynka” nie powstała. Kiedy wiemy, że MF DOOM rapując, słyszał inne podkłady, czar pryska. To brzmi martwo, jak gdyby DOOM wskrzeszony przez producencki talent kolegi, rapował w celu ponownego zbicia kasy przez tego drugiego.
Przez kilka pierwszych przesłuchań ciężko jest nie dać się uwieść, ponieważ Madlib oczywiście odwalił kawał świetnej roboty. Z klasą i wyczuciem przewietrzył stary materiał, zrezygnował z zadymionych podkładów, jak gdyby te zarezerwowane były tylko dla „żywego” MF DOOMa. Cała zmiana wyszła na tyle imponująco, że czasem ciężko jest poznać, z jakiego utworu pochodzą dane wersy. Zmianie uległ też koncept płyty. A w zasadzie, to koncept zniknął. Nie ma tu tej ciągłości, która tak kiedyś zażerała i nie pozwalała na włączenie repeat, dopóki cała płyta się nie skończy. Pojedyncze kawałki stały się bardziej pojedyncze i przestały funkcjonować jako połączone zjaraniem miniatury. Madlib zrezygnował ze zgiełku i postawił na elegancką samplerkę, zarzucił też nietypowymi dla siebie rozwiązaniami (np. skromnie pocięty bit w „Light Of The Past”, przez co „Shadows Of Tomorrow” znowu się wyróżnia). Pod tym względem każdy utwór prezentuje zacny poziom, ale co z tego, kiedy w połowie zaczynamy się potwornie nudzić? Nie wiem jak Wy, ale kiedy ja mam ochotę na Beat Conducta, to włączam Beat Conducta. Ale ja chcę MF DOOMa i chyba będę musiał sobie jeszcze poczekać.
Komentarze
[17 lutego 2011]