Made Out Of Babies
The Ruiner
[The End; 24 czerwca 2008]
Ciekawe co Made Out Of Babies zrobiłoby bez Julie Christmas. Zapewne panowie musieliby wymyślić taką wokalistkę, która z łatwością przewyższałaby większość innych przedstawicielek płci pięknej z mikrofonem w ręku. Bez niej, co tu kryć, ich muzyka straciłaby urok. Julie to typ kobiety drapiącej, lecz przy bliższym poznaniu zdecydowanie uroczej i fascynującej. Jej możliwości wokalne przy tak dobrym post-hardcore’owym akompaniamencie pulsują tak wyraźnie, że przez dłuższą chwilę jesteśmy w stanie uwierzyć, że „The Ruiner” może być nawet płytą roku.
Taki stan rzeczy wynika z udanego mariażu przebojowego, rockowego feelingu z szorstkimi oraz często chropowatymi gitarami. Made Out Of Babies nie obce są też zaskakujące zmiany tempa czy interesujące przejścia, pozwalające na złapanie chwili oddechu. Wspomniana wcześniej Christmas dorzuca do tego swoje trzy, a nawet cztery grosze, krzycząc, szepcząc i wreszcie chwytliwie śpiewając. Z każdej z tych ról wychodzi obronną ręką, zmuszając do powieszenia sobie nad łóżkiem jej portret. Gdzieniegdzie pałęta się kilka metalowych uderzeń, przez co bardziej wrażliwi słuchacze mogą zrezygnowani nacisnąć „stop”. Któżby jednak się nimi martwił, prawda? Tym samym powstała płyta nie prowadząca do żadnych muzycznych rewolt, lecz zarazem porywająca świeżością dźwięków. Doskonałe wrażenie musi również robić brak wypełniaczy, dzięki czemu materiał jest równy co do milimetra. Czy jest to otwierający całość „Cooker”, kojarzący się trochę ze Stolen Babies (zresztą podobieństwa tych dwóch kapel na tym się nie kończą, ale o tym może w następnym odcinku), czy siedmiominutowy „Stranger”; ani przez moment nie czujemy znużenia. Niemal każdy numer na „The Ruiner” jest dla słuchacza tym, czym dla dziecka kinder niespodzianka, a dla młodzieży walka z ideałami sierpnia. W powietrzu wyczuwa się niepokojące napięcie, objawiające się później jako inspiracje sceną hardcore’ową i noise rockową. Nie bez przyczyny często przy Made Out Of Babies stawia się takie zespoły jak Jesus Lizard. Ale nasi bohaterowie wychodzą poza ramy gatunkowe, starając się połączyć w jeden sprawnie działający mechanizm kilka stylistyk naraz. Już naprawdę niewiele brakuje Amerykanom, aby nagrać album, który będziemy pamiętać przez wiele lat. Trzeci z kolei krążek przynosi dawkę wyśmienitej zabawy, lecz również pozostawia lekki niedosyt. Chociaż brakuje tu wpadek, to również zauważalny jest brak dwóch piosenek, które wskoczyłyby na wyższy, niemal końcowy level („Invisible Ink” jest tego najbliżej, choć to jeszcze nie to) i pociągnęły „The Ruiner” ze zdwojoną siłą ku szczytowi. Stąd brak ósemki, ale następnym razem już dam się przekonać Julie. I spółce oczywiście.