Ocena: 5

Coldplay

Viva La Vida Or Death And All His Friends

Okładka Coldplay - Viva La Vida Or Death And All His Friends

[Parlophone; 12 czerwca 2008]

Bones, sinking like stones, all that we fought for. Ani się obejrzeliśmy, a minęło osiem lat od jednego z najbardziej urokliwych debiutów przełomu wieków. Latem 2000 roku pierwsze przeboje Coldplay czarowały z głośników audycji Polskiego Radia, lecz chyba tylko nieliczni z pogłębiających swoją wrażliwość przy „Don’t Panic” i „Trouble” przewidywali, że oto właśnie wykluwają się pierwsze dinozaury pop-rocka lat 00. Chris Martin i spółka zestarzeli się – lub, jak woleliby ich fani, dojrzeli – szybciej niż była w stanie to zrobić większość ich wczesnych sympatyków. Rezygnując z ujmującego niedopowiedzenia kameralnego „Parachutes”, ukłonili się masom na znośnym „A Rush Of Blood To The Head” i nieznośnie nudnym „X&Y”. Czy ktoś jeszcze pamięta, co było na trzeciej płycie Coldplay, poza melodyjką z Kraftwerku? No właśnie.

Przy czwartym podejściu Berryman, Buckland, Champion i Martin zachowywali się tak, jakby chcieli powiedzieć: to nie jest tak, jak myślicie – jesteśmy artystami, mamy przekaz, zrobimy coś ambitnego. I rzeczywiście – są na „Viva La Vida...” momenty, w których brwi z zaciekawienia wędrują do góry. Wynika to nie tyle z faktycznej awangardowości czegokolwiek na tej płycie, co z kontrastu względem ostatnich, bardzo bezbarwnych propozycji Anglików. Pierwsza zaskoczka czeka już na wstępie – instrumentalne intro „Life In Technicolor” wita lewitującą, klawiszową plamą, która jest niczym innym jak sygnaturką producenta całości, Briana Eno. Potem dołącza niegłupi motyw gitary. Mhm, pierwsze dwie minuty i trzydzieści sekund albumu zespołowi udało się wypełnić naprawdę fajną muzyką.

Dalej... bywa różnie. Są miejsca, w których Coldplay potwierdzają, że już na dobre utknęli w szeregu stadionowych gigantów, gdzieś między U2 („Cemeteries Of London”) i post-watersowskim Pink Floyd („Violet Hill”). „42” jawi się próbą powrotu do parachutesowskiego smutku inspirowanego Radiohead z „OK Computer” – to złamanie introwertycznego pochlipywania Martina przez progresywny, asymetryczny mostek kojarzy się dość jednoznacznie. Chwilę później grupa otrze się wyraźnie o Doves w rytmicznym, niemal tanecznym „Lovers In Japan”, ale osiągnie sukces dopiero wtedy, gdy skumuluje wszystkie swoje siły w shoegaze’owym post scriptum do nudziarskiego „Yes”, sugerującym, że cała czwórka zakupiła niedawno po egzemplarzu „Loveless”.

Są jeszcze przesłodzony, tytułowy singiel, znów bezbarwne „Strawberry Swing” i szczęśliwie wprowadzający pewne zamieszanie „Death And All His Friends” z doklejką w postaci nawiązania do „Life In Technicolor” (kompozycja klamrowa, znaczy się). W sumie bez sensacji, ale kto przy zdrowych zmysłach szuka sensacji na albumie Coldplay? Może osiem lat temu, a dziś, by zakończyć pozytywną nutą, warto skonstatować, że kwartetowi udało się nieco wygrzebać z mułu, w jakim utknął na „X&Y” i... odłożyć „Viva La Vida” na półkę.

Kuba Ambrożewski (25 sierpnia 2008)

Oceny

Przemysław Nowak: 8/10
Tomasz Łuczak: 6/10
Krzysiek Kwiatkowski: 5/10
Kuba Ambrożewski: 5/10
Kamil J. Bałuk: 4/10
Średnia z 18 ocen: 5,38/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: COLDPLAY
[12 kwietnia 2015]
Żałosny autor, żałosna recenzja genialny album.
Gość: papa
[16 czerwca 2013]
Autorze tekstu, na wszelki wypadek pisz pozytywnie o KAŻDYM albumie, gdyby komuś miało zrobić się przykro, że lubiany przez niego album zgarnął negatywną opinię.
p.s. nie spodziewałem się, że ktoś nadal pamięta o Coldplay:)
Gość: Anonim
[16 czerwca 2013]
Autorze tekstu, jeśli masz inny gust muzyczny nie krytykuj proszę tego gatunku muzyki. Innym być może podobałyby się utwory,, które Ty negatywnie skrytykowałeś.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także