Ocena: 7

Paul Westerberg

49:00

Okładka Paul Westerberg - 49:00

[Amazon MP3; 21 czerwca 2008]

Ktoś mógłby wysunąć argument, że Paulowi Westerbergowi udało się zainspirować całe zastępy mało chlubnych songwriterów – poważne ślady jego stylu nosiły piosenki takich autorów, jak Bryan Adams lub ten gostek z Goo Goo Dolls. Są nawet w katalogu samych Replacements utwory dyskusyjne, gdzie grupa na czele ze swoim liderem ślizga się po granicy radiowoprzyjaznej miałkości albo błądzi w odmętach pijackiego chaosu, wychodząc z kłopotliwej sytuacji obronną ręką tylko dzięki ogromnym zapasom charyzmy. Powiedziano już dawno o tym zespole, że był klasyczny nawet w swoich najgorszych, najbardziej niesłuchalnych momentach, lecz dopóki „Mr. Whirly” czy „Gary’s Got A Boner” nie rozbawią was do czerwoności swoim moroństwem i kompletną nieporadnością, nie wiem, czy możecie to zrozumieć.

Byli być może ostatnią prawdziwą rock’n’rollową legendą – taką według elementarza pisanego przez Stonesów czy New York Dolls. Replacements to był gang z krwi i kości, gdzie każdy z członków dołożył swoją cegiełkę do wspólnego mitu. Skryty, wycofany bębniarz Chris, dorastający podczas koncertowych rozrób dzieciak Tommy na basie (to o nim Paul napisał „Sixteen Blue”), nieprzytomny od używek gitarzysta Bob, którego wykopali z zespołu, bo pił za dużo i grał za głośno, i... Paul. Charyzmatyczny frontman, jednocześnie paraliżowany przez sceniczną tremę. Upijający się w sztok rokendrolowiec, piszący romantyczne teksty o samotności, tęsknocie i nieprzystosowaniu. Kto nie uronił przysłowiowej łezki nad I’ll be home when I’m sleeping albo Pretty girl keep growin’ up, playin’ make-up, wearin’ guitar, niech nie próbuje robić tego teraz, bo cóż znaczą te linijki w oderwaniu od kontekstu?

Oczywiście Westerbergowi zdarzało się również rozśmieszać, konfundować, a nawet układać wersy, których sam nie rozumiał. Zdarzało mu się składać akordy w sposób banalny i odwoływać do rockowych klisz w mało inspirującym stylu. Tak samo Replacements – jak głoszą legendy – koncerty wymiatające przeplatali mocno zakrapianym bełkotem, przeradzającym się w festiwale nieudolnych coverów i w następstwie nierzadko w zadymy z udziałem publiczności. Element niepowodzenia, niespełnienia, pomyłki od zawsze wpisany był w mit tego zespołu – nie trzeba zbyt intensywnie wsłuchiwać się w absolutne opus magnum Mats, album „Let It Be”, żeby wychwycić ewidentne niechlujstwa czy wręcz techniczne potknięcia poszczególnych muzyków, wynikające z mało dokładnego przećwiczenia materiału, nagrywanego zwykle w jednym podejściu. Nawet jeśli ówcześni rywale Mats mieli ich za lamusów, konsekwentnie odchodzących od hardcore’owej łupanki na rzecz łamiących serca college’owej publiki, pokoleniowych hymnów w rodzaju „Unsatisfied” czy „Left Of The Dial”, to ich podejście do tematu było stuprocentowo punkowe.

Jak przystało na naczelnych loserów swojej generacji, Replacements nie udało się urzeczywistnić snu wytwórni Sire o przebojach – chociaż było blisko na wysokości „I’ll Be You” (to tu jest Bryan Adams, ale jaki zajebisty, sprawdźcie!). Z płyty na płytę dokonywała się powolna dezintegracja klasycznego składu i trwonienie marki – w momencie, w którym Pixies, Sonic Youth i Nirvana rozpoczynali ofensywę w MTV, Mats spełniali się jako support Toma Petty’ego. Wreszcie Westerberg rozwiązał interes i rozstawił stragan pod własnym nazwiskiem, stając się nieco zapomnianą instytucją pisania dobrych piosenek. Ponoć do dziś nie zdarza się Paulowi narzekać na bezpłodność twórczą – codziennie stara się pisać jeden nowy kawałek, stąd też liczba wydawnictw tworzących jego solowy katalog jest całkiem znaczna.

Najnowsze z nich, omawiane tu „49:00” możecie pobrać za śmieszną sumę 49 centów. Westerberg raz jeszcze zaszydził sobie z publiczności, tym razem nie setem pijanych coverów, a zabiegiem polegającym na zgraniu całego materiału w jeden, trwający blisko 44 minuty track. Czy można w erze mp3, mega komfortowych przenośnych odtwarzaczy, playlist, personalizacji, customizacji i tym podobnych dupereli, wyobrazić sobie coś mniej wygodnego niż wypuszczenie na rynek albumu w formie jednej cyfrowej ścieżki? Haha. Albo poświęcicie godzinę na podzielenie tego w sensowny sposób (fani w sieci już opracowali metodę wraz z nieoficjalnymi tytułami poszczególnych piosenek), albo zostaniecie z trzema kwadransami miszmaszu, tak jak zażyczył sobie tego sam Westerberg.

„49:00” szczęśliwie wynagradza słuchacza, będąc prawdopodobnie (ryzykuję – zdecydowanie mam luki w solowych wydawnictwach Paula) najlepszym dziełem Westerberga od czasu „Pleased To Meet Me”. To właśnie tu, po raz pierwszy przy okazji solowej twórczości tego gościa, miałem ciarki – po raz pierwszy bowiem udało mu się przywrócić chociaż na chwilę magię i ducha nagrań Replacements. Może to powrót do niechlujnej, garażowej techniki nagraniowej – krążą głosy, że Paul gra tu na wszystkich instrumentach (uściślając: gitara, bas i perkusja – that’s all folks), że wszystko zarejestrował sam w piwnicy swojego domu, o produkcji nie wspominając, bo... tu nie ma produkcji. Brzmieniem i wymową „49:00” zaskakująco blisko do wydawnictw Guided By Voices – to ten sam rodzaj soundu „zza ściany”.

Mamy też – podobnie jak w przypadku niektórych dziełek ekipy Pollarda – do czynienia z czymś w rodzaju dekonstruowania pojęcia płyty długogrającej. Album zaczyna się w stosunkowo tradycyjny sposób – do czternastej minuty przelatują cztery zwykłe, ładne, nieco inspirowane country piosenki. Wtem nagle „Visitor’s Day” (będę jednak używał tych roboczych tytułów – zresztą, to zwykle refrenowe frazy) zostaje przecięty w pół piękną melodią „Thoroughbred”, która niby walczy o zaistnienie z jeszcze innym utworem, słyszanym spod niej. Trwa to kilkanaście sekund i... bach! Dostajemy po uszach hard-rockowym riffem „Devil Raised A Good Boy”, siarczystym i desperackim niczym coś z „Let It Be”! Od tego miejsca album zaczyna się rozpadać – coraz mniej będzie w tym miksie regularnych piosenek, coraz więcej śladowych, kilku- czy kilkunastosekundowych urywków utworów, zwykle całkiem interesujących. Z minuty na minutę „49:00” pogrąża się w coraz większym chaosie, nie mogąc z powrotem powrócić na właściwą drogę. Mamy wrażenie przeskakiwania po kilku różnych stacjach radiowych, z których każda emituje niepublikowane dotąd nagrania Paula Westerberga – i tak jak byłoby w tej hipotetycznej sytuacji, pojawia się realne uczucie rozdrażnienia, że nie możemy wielu z tych potencjalnie świetnych piosenek wysłuchać w całości. Po raz kolejny Westerberg gra słuchaczom na nosie, ale być może właśnie dzięki temu osiąga efekt ostatnimi czasy praktycznie obcy autorom rockowych albumów – wywołuje w nich poczucie niedosytu.

„49:00” spełnia też rolę skróconego przewodnika po songwriterskich umiejętnościach Westerberga, lepiej bodaj niż którakolwiek z płyt Replacements. Album jest prezentacją pełnego wachlarza jego umiejętności, przemykając od rozczulających ballad (dedykowane ojcu „Goodnight Sweet Prince”, właściwie druga odsłona „Here Comes A Regular”) po żwawe, melodyjne rockery („Outta My System”). Swoją niespójność płyta obraca w atut i czyni atrybutem wabiącym i urokliwym. „49:00” jawi się ostatecznie zapisem chaotycznej sesji niezwykle kreatywnego gościa u progu szóstej dekady życia (Paulowi stuknie pięćdziesiątka wraz z końcem bieżącej dziesięciolatki), który nie zastanawiając się długo, wypluł z siebie wszystko, co ma obecnie do powiedzenia. „Nie mam nic do dodania” – zdaje się mówić pod sam koniec, serwując ekspresową wiązankę coverów rockowych klasyków w rodzaju „Hello Goodbye”, „Born To Be Wild” czy „Rocket Man”.

Westerberg coraz głośniej – zwłaszcza w obliczu ostatnich reedycji pierwszych trzech albumów grupy – przebąkuje o możliwej reaktywacji Replacements. Nawet jeśli pomysł wydaje się dyskusyjny (przypomnijmy – Bob Stinson zmarł w 1995 roku, a Chris Mars nie jest już zainteresowany muzyką), to wystarczy jedna sesja z „49:00”, by przekonać się, że – jak wszystko, co zrobił Paul – jego intencje są szczere i autentyczne. Westerberg wciąż ma w sobie mnóstwo ognia i wigoru, a kapitalna, niewymuszona świeżość, która wylewa się z najlepszych momentów tego nagrania, dowodzi, że w rock’n’rollu wbrew obiegowym farmazonom niekoniecznie liczy się wiek. Bardziej to, co komentatorzy sportowi zwykli nazywać SERCEM DO GRY.

Kuba Ambrożewski (19 sierpnia 2008)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Średnia z 2 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także