Black Affair
Pleasure Pressure Point
[V2; 14 lipca 2008]
Ci, którzy widzieli „High Fidelity”, na pewno pamiętają scenę, w której w swoim sklepie z płytami John Cusack wrzuca do odtwarzacza płyt kompaktowych „Dry the Rain”, by udowodnić kumplowi, że w ten sposób sprzeda pięć krążków „The Three EPs” The Beta Band. No i mu się nie udaje. Masonowi i kolegom też się nie udało. Prawie nikt nie traktował ich poważnie; w świadomości słuchaczy byli tylko ciekawostką, jajcarzami, choć w pewnym momencie nawet Thom Yorke przyznawał, że przechodzi fazę fascynacji The Beta Band. Skończyło się na rozczarowaniu i długu wobec wytwórni. Morale ani finansów nie udało się uratować sezonową pracą na budowie. W konsekwencji niewypłacalne przedsiębiorstwo upadło.
Z popiołów narodzili się The Aliens, którzy zadebiutowali zeszłorocznym „Astronomy For Dogs”. Natomiast Mason po rozwiązaniu macierzystej grupy wskrzesił swój poboczny projekt solowy King Biscuit Time i nagrał zacny album „Black Gold”, dając sobie upust nienawiści do świata, a słuchaczom sentymentalny pop. Z powodu załamania nerwowego przerwał promujące krążek tournee, po czym w prasie ogłosił zakończenie kariery muzycznej. I tak by się to mogło skończyć…
Ale na szczęście nie. Jakieś półtora roku temu Mason na forum King Biscuit Time poinformował, że rozpoczyna pracę nad nowym materiałem pod szyldem Black Affair, który już niedługo zamieści na stronie MySpace. I rzeczywiście wkrótce można było posłuchać kilku nowych kompozycji, odbiegających jednak całkowicie od tego, co Szkot do tej pory robił. Na profilu Black Affair Mason chyba tylko pro forma powypisywał jakieś absurdalne informacje na temat projektu (Black Affair to francuski myśliciel, podróżnik, bla, bla) i nakręcił kilka tanich, kiczowatych klipów. Poza metodą szeptaną, żadnej promocji nie było, więc o nowym projekcie wiedziało tylko wąskie grono fanów. No ale żeby już nie meandrować i nie przedłużać niepotrzebnie, przewijamy do przodu na podglądzie; pojawiają się kolejne utwory, ukazują sprzeczne informacje na temat potencjalnej wytwórni i daty wydania krążka, a Mason znów koncertuje, tym razem w duecie z Simonem Jonesem z The Verve, grając krótkie sety głównie w małych londyńskich klubach i wreszcie 14 lipca bieżącego roku ukazuje się „Pleasure Pressure Point”.
Co to właściwie jest? W związku z tym, że współproducentem albumu jest Jimmy Edgar, jego „Color Strip” mógłby posłużyć za drogowskaz brzmieniowy. Dlatego też tagi elektro, disco, Detroit techno, synth-pop nie biorą się znikąd, ale to raczej pokrętna próba zmylenia przeciwnika. Bo tu chodzi o songwriting, misiu, o songwriting. A to, że niektórym będzie ciężko przełknąć stylistykę i przede wszystkim, hmm, przestylizowaną tematykę około-miłosną, w której teraz porusza się Mason, to już inna sprawa.
Już wstęp, „PPP”, jest jakiś taki obsceniczny; Mason sapie, szepcze, mruczy i chyba dla efektu poza kadrem i w międzyczasie przywiązuje kogoś rzemyczkiem do kaloryfera w domowym studio. Właściwie tak samo jest w „It Goes Like This” – to jest subtelny przytyk, bo niewiele więcej da się o numerze dwa powiedzieć. No ale jeśli przyjąć, że to przedłużone intro, to nie jest źle, bowiem w dalszej części programu Mason udowadnia, że oprócz zabawek od Beate Uhse, ma melodie i pomysł jak ich użyć.
Weźmy takie „Just Keep Walking”. Szorstką powłokę elektro i plastikowy bit Mason zmiękcza delikatną gitarą akustyczną i łagodnym nuceniem głównego motywu piosenki, tym samym wynosząc melodię ponad brzmienie, treść ponad formę. I tak dalej. W„Japanese Happening” banalny singalong jest kręgosłupem dostojnej, rozbudowanej i polirytmicznej kompozycji, która w kulminacyjnym momencie brzmi jak wymarzony motyw zimnowojennego Bonda. Jasne, niby każdy z nas mógłby coś takiego nagrać na domowym Casio, ale Mason jest obłędnie utalentowany i dobrze wie jak wykorzystując ubogą paletę środków, wycisnąć z tego czarną esencję. Żeby było jeszcze bezczelniej, „Reel to Reel” osadził na melodii tak strasznie prymitywnej, że spokojnie mogłaby spełniać funkcję dzwonka na komórkach naszych starych. No ale jakie to jest zajebiste! „Tak Attack!” rozpoczyna balansująca na granicy fałszu kawalkada klawiszy i poprzez zagrywkę znaną z „I Told Her on Alderaan” Neon Neon przechodzi w genialny, rozbrajający refren.
Ale żeby nie było, że robić miłość można tylko w euforycznym upojeniu, Mason pod koniec albumu, na „Mute Me” gasi światła, podkręca ilość bitów na sekundę i zagęszcza atmosferę. Rewelacyjny jest ostatni i najdłuższy na płycie kawałek „Pills”. Rozpędza się to powoli, przywodząc na myśl skojarzenia z pierwszym minutami „45:33”, ale szybko okazuje się, że tu nie będzie łatwo i przyjemnie. Stopniowa eskalacja bitu, kulminacja, padamy na kolana, a potencjometr idzie w dół aż do zera. Ciekawe czy na następnym albumie Mason obierze kurs na ten gęstszy brzmieniowo kierunek, o ile w ogóle będzie zainteresowany kontynuacją projektu.
Tak czy inaczej, będzie dobrze. Mason po prostu ma talent i patent na świetne popowe piosenki, a estetyka nie gra tu żadnej roli. Gdyby z debiutu Black Affair wydestylować melodie i je przearanżować, to fani poprzednich dokonań Masona byliby w domu. No ale po co, skoro Masonowi jest dobrze w nowej roli?