Ocena: 6

Jim Noir

Jim Noir

Okładka Jim Noir - Jim Noir

[My Dad Recordings; 7 kwietnia 2008]

Pamiętacie The Beta Band? No, tych szalonych kolesi, co to na wszystkich zdjęciach wychodzili jak „idź-stąd-i-nie-wracaj”, do tego jako jedyni potrafili zaśpiewać kultowy już tekst: I listened to The Beach Boys just a minute ago, „Wild Honey”. It's not the best album but its still pretty good. They've got some funny little love songs on there. It's not really a Brian's production so its probably not as good as something like „Pet Sounds”, a mówiąc „zaśpiewać” właśnie to mam na myśli. Potem naprawdę zwariowali i było już po zabawie. Tylko czemu o tym wspominam? Otóż najnowszy album Jima Noira trafi pewnie przede wszystkim do tych, którzy potrafili śmiać się z dowcipów Masona, a The Aliens nie wystarcza im do pełni szczęścia po rozpadzie ubóstwianej grupy.

Jednak czy płyta ekscentrycznego Anglika jest w stanie wypełnić lukę po jednym z najdziwniejszych i najbardziej kreatywnych zespołów ostatniej dekady? Zapewne nie, ale na szczęście Jim wcale nie stara się kogokolwiek zastępować. Ubrany w swój znoszony melonik, mości sobie wygodne legowisko na wielkim polu o nazwie „Ja Też Lubię Beachboysowskie Klimaty”. Ostatnio zrobiło się tam trochę luźniej, bo większość artystów rozbija sobie obozy pod lśniącą konstelacją lat 80., więc Noir podał sobie rękę najwyżej z Caribou nagrywającym „Andorrę”, po czym zabrał się do tworzenia czegoś, co można by porównać do „Pet Sounds” w wersji na starego gameboy’a. Bez obaw, nie przejawiał zapędów do robienia konkurencji ATARI-core’owcom z Crystal Castles, chociaż „Day By Day By Day” śmiało mogłoby służyć za soundtrack do Mario. Czyżby muzyka zaczynała odzwierciedlać coraz bardziej mechanizujące się życie? Grubymi nićmi szyte, ale czemu nie - „Good Old Vinyl” pobudziło mnie nawet do zastanowienia się nad kwestią: „Quo vadis, tradycyjny nośniku?”.

Osobliwy psych-elektro-pop (wiem, wiem, słaba nazwa, ale na nic więcej mnie nie stać) Jima Noira nie jedno ma oblicze, bo i wyraźnie nawiązuje do późnych Beatlesów (przede wszystkim podwójne „Welcome Commander Jamesom” – oczywiste skojarzenie z „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band” oraz jego reprisem), i bawi się w The Kinks przepuszczonych przez sitko absurdalnych pomysłów The Beta Band („What U Gonna Do”). Nie da się tez pominąć ewidentnego powinowactwa z Super Furry Animals. „Ships And Clouds” czy „Happy Day Today” oscylują wokół luzu kawałków z „Guerilla”, a moje ulubione na płycie „On A Different Shelf” to niezaprzeczalnie odnaleziony po latach brat bliźniak „ Chewing Chewing Gum”.

Wszystko pięknie i bardzo możliwe, że Jim Noir kultywując najdonioślejszy z nurtów – nurt niepowagi – zasłużył sobie na siódemkę. Jego tegoroczne wydawnictwo ani przez chwile nie nudzi, a nawet zaskakuje zamykającym ją „Forever Endeavor”, któremu bliżej do „Seagull” Black Dice, niż czegokolwiek, co pokazał wcześniej na najnowszym albumie. Sęk w tym, że jak na artystę tak piekielnie drażliwego na punkcie swojej indywidualności, nietuzinkowy Anglik za bardzo upodobnił się do tych, których podziwia. Osobiście przepadam za Super Furry Animals i gdy tylko usłyszę, że Futrzaki nagrali coś nowego, na mojej twarzy od razu pojawia się bezkrytyczny uśmiech, którego nie sposób z niej zmazać. Dlatego właśnie mam wątpliwości czy nie doceniam „Jima Noira” tylko z powodu miejsc, w których świetnie imituje styl Rhysa, albo kojarzy mi się z podwyższającym ilość endorfiny radosnym muzykowaniem lat 60. Nie mniej jednak, nawet jeśli w Jimie Noirze jego samego jest mniej niż wykonawców, których dokonaniami się inspiruje, w pełni zapracował sobie na mocną szóstkę, gdyż nijak nie pasuje do niego łatka epigona – wyrobnika.

Katarzyna Walas (30 czerwca 2008)

Oceny

Przemysław Nowak: 7/10
Katarzyna Walas: 6/10
Piotr Szwed: 4/10
Średnia z 3 ocen: 5,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także