Jacaszek
Treny
[Gusstaff Records; 15 lutego 2008]
Miewam nieco zboczone skojarzenia: na hasło treny na przykład pierwszym jest satyryczny rysunek, na którym Kochanowski przepędza córkę, mówiąc: „Urszulka, do jasnej cholery! Nie widzisz, że próbuję pisać treny!?!”. Żart może wydać się ordynarny osobom, które już słyszały nową płytę Michała Jacaszka i dały się porwać jej niewątpliwej nastrojowości, ale może też być dobrym punktem wyjścia do rozważań nad albumem. A tekst nie musi być przecież śmiertelnie poważny – ta płyta przynosi więcej powodów do radości niż smutku. Oto bowiem spomiędzy Odry a Buga wychodzi kolejne dzieło – owszem, nie wahajmy się używać tak górnolotnych określeń, zwłaszcza w obliczu powagi poruszanej w nim tematyki – które robi zamieszanie w zachodniej części Europy: pismaki prześcigają się w porównaniach do Maxa Richtera i Murcofa, a blogerzy w ofertach pobrania ich uploadu sensacyjnie dobrego wydawnictwa z muzycznej prowincji. Na ilość recenzji jeszcze do końca się to nie przekłada, ale powolutku... Póki co „Treny” już były płytą tygodnia na Boomkat.
Wracając zatem do wspomnianej ryciny... Pod ciężkim dowcipem kryje się dość intrygujące pytanie: czy Kochanowski byłby w stanie stworzyć swoje dzieło jedynie wyobrażając sobie rodzinną tragedię, a nie naprawdę ją przeżywając? Jeśli tak – świadczyłoby to jeszcze bardziej o jego kunszcie. Zakładając, że płyta Jacaszka nie jest inspirowana podobnymi jak u poety doświadczeniami, stajemy przed owocem bardzo bogatej wyobraźni i wrażliwości, a właściwie umiejętności ich doskonałego przełożenia na dźwięki. Największym bowiem atutem albumu jest przejmujący klimat, już od pierwszych chwil wpędzający w iście grobowy nastrój. Co prawda cała płyta nie trzyma poziomu piorunującego początku, (oj, wtedy byłaby płytą jednorazowego użytku...) ale jest wystarczająco dołująca, żeby posmucić się pełne 55 minut i mieć ochotę na jeszcze. Rozdzierające duszę melodie wgryzają się dosyć skutecznie w pamięć i natrętnie się przywołują, nie tylko w chwilach skrajnego przygnębienia. Tu kolejny plus dla autora, tym razem jako producenta. Głównym składnikiem kompozycji są brzmienia harfy, fortepianu i orkiestry smyczkowej poddane żmudnej obróbce elektronicznej i wzbogacone subtelnymi szumo-trzaskami. Na stworzone z nich szkielety utworów nałożone zostały następnie frazy żywych skrzypiec i wiolonczeli oraz wokalizy Maji Siemińskiej, szczególnie podkreślające żałobny charakter nagrań. Połączenie elektroniki i instrumentów klasycznych czyni wspomniane wcześniej porównania jak najbardziej zasadnymi, a ja dołożę swoje. I metoda twórcza, i brzmienie i atmosfera na „Trenach” najbardziej przypominają „Shenzhou” Biosphere. Ale pomimo wszystkich sentymentów jakimi ją darzę, płyta Norwega może przez jeszcze jakiś czas spoczywać w pokoju.
Komentarze
[17 lutego 2012]