Gregor Samsa
Rest
[Kora; 2008]
Pamiętam, jak kilka lat temu czytałem jakąś recenzję płyty post-rockowej. Nie wiem już, co to było, ale w tej chwili nie ma to większego znaczenia. Ważne, że teksty o takich płytach już wtedy zaczynały się od smutnego obwieszczenia, że gatunek się skończył. We wzorowym tekście, po takim stwierdzeniu następowało kilka cierpkich słów, a potem szereg określeń: „jesienny”, „melancholijny”, „smutny”, „piękny” i, last but not least, „pejzaż muzyczny”. Po tym słowie recenzujący jakby godził się z płytą, wybaczał jej i pisał, że mimo wszystko to przyjemny album i czemu miałby go nie słuchać, skoro jest taki ładny. Wszyscy mogliśmy odetchnąć, bo autor bratał się z płytą, przytulał ją i obiecywał, że wróci. Napisałem, że wszyscy, ale tak teraz patrzę na blogi i mam wrażenie, że nikt tego czytał. Nikt, bo ten schemat jest ciągle bez obciachu powtarzany.
No dobrze, strzeliłem sobie samobója w pierwszym akapicie, a teraz muszę się zastanowić, jak wyciągnąć piłkę z bramki tak, żeby nikt nie zauważył gola. Jakieś pomysły na opisanie tej płyty?
Pisanie o okładce odpada. Wiadomo, że wydawnictwa post-rockowe są zazwyczaj porządnie wypieszczone. Książeczki beztreściowe, ale urocze, na okładkach melancholijne zdjęcia, drzewka, góry i przestrzenie, fale na morzu, ślady wiatru. Wszystko po to, aby można było strzelić śliczniutkim „okładka płyty znakomicie koresponduje z warstwą muzyczną albumu”.
Mogę określić płytę mianem slowcore'owej (bo wiecie, są wokale) i już jakbym odcinał się od niechlubnej tradycji. Mogę też napisać, że ambient (bo ambient) albo inne pierdoły (bo też są), ale w sumie po co? Te kolejne warianty i przekładańce post-rocka z innymi odmianami tak naprawdę nie istnieją, wszystko to pic na wodę. Niektórzy słyszą dream pop albo shoegaze (tego na tej płycie nie ma już na pewno), ale gdzie teraz nie ma shoegaze'u? W ogóle przy okazji tekstów o nowym M83 da się zauważyć, że mało kto odróżnia od siebie te dwa gatunki. Dream popo-shoegaze, shoegazo-dream pop, wszystko jedno. Post-rock z hip-hopem, to by było coś! Tymczasem wyplułem tutaj z siebie trochę brzydkich określeń i możliwość odwrotu w bezpieczne rejony stała się jeszcze trudniejsza.
No, to konkrety. Po pierwszym utworze wiemy, że nie można się spodziewać większych zmian. Jest bardziej delikatnie i cicho, ale gdyby nie damskie przyśpiewy, mógłbym pomylić „The Adolescent” z „Auto Rock” Mogwai. Pod koniec zostajemy rozbrojeni przez ledwie słyszalne odgłosy rozmów w tle. Niby trik stary jak świat, a ciągle dobrze działający na słuchacza. To właśnie jedna z tych pułapek, jakie czają się na słuchacza chcącego zachować resztki obiektywizmu. Aby się nie dać rozpuścić, przed dalszym odsłuchem puszczam na chwilę jakąś piosenkę Refused.
Pod numerem drugim znajdujemy „Ain Leuh”. Trochę Arab Strap, trochę Amiiny i Carissa's Wierd. Wszystko starannie wyprodukowane, w ten charakterystyczny sposób, który sprawia, że podczas słuchania izolujecie się całkowicie od tego, co macie przed oczami. To jakaś reakcja chemiczna. Robię się coraz bardziej miękki, przed oczami przewijają się obrazy mazowieckich pól tuż przed burzą, widziane z pędzącego pociągu. Albo spacer z dziewczyną po lesie czy inne słodkości. Nie, nie dam się, nie mogę być hipokrytą. Rozkładanie następnych utworów na czynniki pierwsze zachowam dla siebie na czas po opublikowaniu tekstu. Zdradzę tylko, że reszta „Rest” (hihi) trzyma poziom.
I w zasadzie, to ja się zwijam. Jadalny ten Gregor, a dla fanów Ef czy Jeniferever, to nawet smakołyk. Jest ciszej niż na poprzedniej płycie i mnie to odpowiada. Ale wiecie, to nie są proste rzeczy, to musi trafić w nastrój, aby chwycić. I tym oto kolejnym sucharem-hipokryzją chciałbym recenzję zakończyć.