Jamie Lidell
Jim
[Warp Records; 28 kwietnia 2008]
Mam z Jamiem Lidellem pewną trudność. Teoretycznie charakterystyka Lidella powinna pęcznieć od atutów i uginać pod ciężarem wymienianych walorów. Bo jak nie zachwycić się chociażby kapitalnym wokalem, w którym chropowatość Otisa Reddinga spotyka się uczuciowością Steviego Wondera i pełnym natchnienia głosem Sama Cooke’a? I tylko brak tego specyficznego murzyńskiego falsetu, namiętnego i niewymuszonego wyciągania gór zdradza, że Jamie nie urodził się w czarnych zagłębiach Chicago, Filadelfii lub Detroit, ale w samym sercu hrabstwa Cambridge. Jak nie docenić niezłego wyczucia do żonglowania konwencjami, wyostrzonego zmysłu do wyłapywania ich najmniejszych niuansów oraz sekretnych znaków rozpoznawczych. A jednak czegoś w tym Lidellowskim tworzeniu brakuje. „Tego wow?” – zapytałaby moja koleżanka. Właśnie, tego wow.
Powiedzieć, że Jamie Lidell miga się od stanowczych rozwiązań, byłoby pewnym nadużyciem. W końcu w przeszłości nie wystrzegał się wyrazistych manifestów, żeby przywołać Super_Collider, futurystyczny avant-funkowy duet z Cristianem Vogelem, mocno osadzony w zdobyczach IDM, czy debiutancki solowy album „Muddlin Gear”. Nie dziwi więc, że gość z tak otwartą głową zapragnął poszukać nowych środków wyrazu, szerzej wykorzystać swój nieprzeciętny głos i poeksperymentować z kliszami soulu, funku i r’n’b. Niemniej jednak na „Multiply” wyczuwało się pewne niezdecydowanie i miotanie się pomiędzy akcentami artystowskimi i stricte rozrywkowymi. Mimo to był to krążek bardzo dobry, który dostarczył kilku wciągających rozwiązań, garść nośnych melodii i nieskażonej radości, a dodatkowo w kontekście silnego zapotrzebowania na rasowe numery taneczne i popowe z czarnym tłem, rozbudzonego przez single Bran Van 3000 „Astounded” i „Hey Ya” OutKast, Lidell wprowadzał trzeci wariant. Nawet jeśli to wszystko można było zgasić jednym słowem: Jamiroquai.
„Multiply” było dla mnie obietnicą znalezienia w niedalekiej przyszłości złotego środka dla Lidellowskich pomysłów. Tym miał być „Jim”. Tym się jednak nie stał. Jamie zredukował pierwiastek eksperymentu do minimum, a punkt ciężkości ostatecznie przesunął w kierunku wartości wyłącznie rozrywkowych. Nie chcę sugerować wyrachowania, ale dziwnym zbiegiem okoliczności mamy czas, kiedy pseudoczarne retro sprzedaje się lepiej niż truskawki w czerwcu. Elektronika na „Jimie” jest tylko dodatkiem, ozdobą, funkcjonuje na zasadzie kokardek na choince – nie niesie treści, stanowi jedynie końcowy efekt dekoracyjny. Lidell ugrzązł w szablonach czarnej muzyki lat. 60. i 70. – nie wchodzi z nimi w dialog, a jedynie sprawnie wtłacza się w ramy danego modelu. Gdy proponuje balladę, to jest to czysty Sam Cooke, jak w „All I Wanna Do”; gdy szuka środka, to sięga po Ala Greena z okresu „Gets Next To You”/ „Let’s Stay Together”, z obowiązkowym mostkiem na wysokości trzech czwartych utworu („Green Light”); gdy przyspiesza, przenosi się na terytoria sygnowane przez Stax z ery Atlantic Records (wkrada się trochę korzennego rhythm and bluesa Wilsona Picketta i Jamesa Carra (choć ten akurat z Goldwax), wspomnianego już Reddinga). I jeszcze ten wszechobecny duch Wondera, zwłaszcza w otwierającym album „Another Day”, rozśpiewanym gospel, tętniącym od klaskania, damskiego chóru i wyraźnie zarysowanej partii pianina. Co ciekawe, gdy tylko Lidell próbuje uciec od wyświechtanych wzorców sprzed 40 lat, od razu wpada w pułapkę bycia nowym Jay Kayem (który i tak już przecież „zrzyna” z wiadomo-kogo). „Figured Me Out” rozbiera na części pierwsze pomysły Jamiroquai – poszatkowane frazowanie, melodyjny refren, silna rytmizacja, podcięcie groove’u, efekt wah, syntezatorowe pasaże a la Clintonowskie „Computer Games”. Zuchwałe ksero, a jednak dobrze buja.
„Jim” zasługuje na kilka słów krytyki. To ewidentny krok wstecz. Lidell wymuskał brzmienie, skroił je pod nieco inny target. Zrezygnował z tego, co na „Multiply” wprowadzało ożywcze akcenty. Nie czytałam trafniejszego komentarza o „Jimie”, niż uszczypliwa wypowiedź jednego z zagranicznych forumowiczów: Jamie Winehouse. Ociera się o sedno. A jednak na tym nowym polu Jamie Lidell radzi sobie nieźle i jak zawsze z klasą. Na absolut trzeba natomiast poczekać do koncertu w Cieszynie, ponieważ na żywo to on wyczynia naprawdę nieziemskie rzeczy.