DJ Shadow & Cut Chemist
The Hard Sell (Encore)
[Pillage Roadshow Productions; 27 lutego 2008]
DJ Shadow i Cut Chemist już od wielu lat współpracują za didżejskimi konsolami, czego owocem było dotychczas wiele tras koncertowych i dwa wydawnictwa: „Brainfreeze” oraz „Product Placement”. Swoją kooperację ukoronowali w zeszłym roku występem w Hollywood Bowl. Program, jaki tam zaprezentowali, był następnie szlifowany podczas kolejnych koncertów i choć jego zapis był już dostępny na kompakcie, to jednak panowie postanowili wydać wersję poprawioną: dłuższą, dopracowaną i chyba nawet lepszą.
„The Hard Sell (Encore)” to zaskakująco lekkostrawna esencja potencjału drzemiącego w czarnych krążkach, gdy tylko trafią we właściwe ręce. Zapomnijcie o mash-upach, empetrójkach i setach zapodawanych z laptopa. Oto produkt prawdziwego didżejskiego rzemiosła podniesiony do rangi sztuki. Wizja z okładki staromodnych szaf grających fundujących holokaust ipodom to deklaracja programowa Josha Davisa i Lucasa Macfaddena: wyrzekamy się cyfrowych formatów oraz komputerowego wspomagania i przysięgamy grać z analogów jedynie w oparciu o własne umiejętności. Wszystko, co możecie usłyszeć na płycie, zostało nagrane w jednym ujęciu, bez żadnych poprawek. Do stworzenia miksu wykorzystano 8 gramofonów, 4 miksery, 2 samplery nożne, kilka efektów oraz niezliczoną ilość winylowych płyt. Tu warto dodać, że wszystkie z nich to siedmiocalówki, grane na 45 obrotach na minutę. To ważne, gdyż takimi płytami operuje się zdecydowanie trudniej niż tradycyjnymi płytami dwunastocalowymi: nie dość, że są mniejsze, to na dodatek obracają się znacznie szybciej. Niby drobiazg, ale każe jeszcze bardziej docenić kunszt obu turntablistów. Bo to, że miks jest perfekcyjny, jest chyba oczywiste? Nieco mniej oczywista – choć można, a wręcz należy tego oczekiwać – może być ilość świetnych skreczy i ozdobników w postaci krótkich sampli. Zupełnie nieoczywisty jest natomiast zestaw utworów.
„Hard Sell” jest w prostej linii kontynuacją wspomnianych już albumów duetu. Tak jak na poprzednich, i tu dominują połamane hip-hopowe rytmy i funkowy feeling, jednak stylistyczna różnorodność albumu może bardzo zaskoczyć fanów solowych dokonań obu panów. Na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim odświeżone wersje klasycznych przebojów: „Rock Around The Clock” w wariancie electro z wmiksowanymi „ręcznie” wstawkami z oryginału czy gospelowe „Eye of The Tiger”, choć pojawiają się rzeczy tak różne, jak jodłowanie, kompozycje Ennio Morricone i radiowe hiciorki (jakieś Beyonce czy Destiny's Child... nie wiem, nie rozróżniam), a nawet country i free jazz. Moje dwa ulubione fragmenty to część rockowa setu rozpoczynająca się od „Everlong” Foo Fighters i z punktami kulminacyjnymi w postaci nieśmiertelnych „Somebody To Love” (zagrane znacznie szybciej niż oryginalnie!) i „Break On Through” oraz zestaw mistrzowsko przeplatanych mocnych breaków okraszonych najpierw motywami orientalnymi, a następnie genialnie wplecionymi frazami z „We Will Rock You”. Żeby nie było zbyt słodko, należy przyznać, że w bardzo długim, bo prawie osiemdziesięciominutowym secie kilka razy napięcie znacznie spada, zwłaszcza gdy klimaty taneczne zastępowane są balladowymi. Sprawdza się to bardzo dobrze podczas słuchania, ale na oprawę domowej imprezy należy starannie wyłuskiwać odpowiednie fragmenty z dziewięciu ścieżek, odpowiadającym nieprzecinającym się częściom setu.
DJ Shadow i Cut Chemist, nagrywając tę płytę, nie tylko doskonale się bawili, ale też liczbą niesztampowych rozwiązań i przede wszystkim cudownie oldschoolowym klimatem wysoko ustawili poprzeczkę wszystkim, którzy prezentują muzykę. To chyba najlepszy mix od czasu „Dirtchamber Sessions” Liama Howletta. Choć z drugiej strony, on nie stronił tam od najnowocześniejszych technologii.