Ocena: 6

Anita Lipnicka & John Porter

Goodbye

Okładka Anita Lipnicka & John Porter - Goodbye

[EMI Music Poland; 2008]

Możecie się śmiać lub dąsać, zaprzeczać albo protestować, a i tak uparcie powtarzał będę starą śpiewkę: „Inside Story” jest jedną z najlepszych polskich płyt ostatnich lat. Nie najbardziej oryginalną, ani najbardziej inspirującą – jedną z najlepszych po prostu, co znaczy: napisaną tak dobrze, jak rzadko się w tym kraju zdarza. Poprawka: możemy jedynie mieć nadzieję (jeśliśmy patriotami), że nagrana i wyprodukowana za granicą (przez Amerykanina) przynajmniej napisana została w Polsce. Skoro więc ja się tak ekscytuję, musi być jakiś powód, jakaś przyczyna głębiej, bo dobre piosenki (nie oryginalne, nie inspirujące) nie piszą się same. Otóż przyczyna nazywa się John Porter i jest, ha, ha, ha… Walijczykiem.

Ale, ale – „Inside Story” to był 2005 rok. Świat się zmienił, country już nie jest AŻ TAKIE modne, a Porter, który od nowofalowego „Helicopters” z PRL-owskiego Davida Byrne’a przeobraził się w Nicka Cave’a Listy OLiS (swoją drogą: Cave stał się chyba moim recenzenckim lejtmotywem), wespół ze swoją drugą połową, postanowił godnie i z klasą zakończyć ów songwriterski, rodzinny projekt, który dostarczał i przyjemności melomanom, i radości czytelnikom kolumn towarzyskich. A w ogóle kim jest obecnie John Porter? Czy tylko, czy może imitacją Nicka Cave’a? Mniejsza o nomenklaturę, ważne, że po prostu jest – nawet kiedy idzie mu gorzej, jak na „Goodbye” – fajnie, że ktoś w ten sposób w Polsce konstruuje piosenki, z zachodnią nutą, lata świetlne odległą od rodzimego „slavic touch”; i tym kimś nie jest Graftmann. Skoro jednak wszystko idzie naprzód (po zakurzonej drodze zwanej życiem… ojojoj…) to i role na trzeciej płycie duetu Lipnicka/Porter się odwróciły. Z lekkim zaskoczeniem muszę przyznać, że tym razem lepsze piosenki napisała Anita.

I to jest chyba najbardziej pozytywny efekt całego przedsięwzięcia. Oczywiście: „Inside Story” to dla mnie pewna siódemka, co w skali kraju zakrawa na mały fenomen. A jednak najlepsza we współpracy tej dwójki jest prognoza na przyszłość: Porter jak Porter, poradzi sobie (robi to od 30 lat, choć skandalicznie niewiele osób o tym pamięta; „Helicopters” JEST najlepsza polską płytą lat 80.!) – ale Anita Lipnicka, fiu, fiu! Czy ktoś dałby wiarę, że ta „wyjąca dziewczyna” (jak ją publicznie określa John, gdy go spytać o dawny dorobek wybranki) pisać będzie piosenki pokroju „Secret Wish” czy „Old Time Radio”? I myli się, kto zarzuca im wtórność, wstecznictwo w stosunku do trendów zachodnich bla, bla, bla… Te piosenki i Anita to jest stabilna klasa średnia, zjawisko, które w Polsce niemal zanikło - artystka wydająca u majorsa, pląsająca na Top Trendy, a mimo to pozbawiona rys żenady. Kto wie czy w szerokim kontekście krajowym, Lipnicka nie jest naszą najbardziej pożyteczną piosenkarką?

Szkoda tylko, że na koniec współpracy poziom spadł o klasę. I z czego to wynika? Przecież wiem dobrze, że John ma szuflady pełne rewelacyjnych piosenek. Z jakiejś jednak przyczyny na płytę trafiły siermiężne „Lonesome Traveller” i „You’re Not The Only One”. Na plus: „Run For Your Love” i „Stone Cold Morning” (zżynka z „Pink Moon” jest oczywista, ale: czy my w Polsce mamy jakiegoś Nicka Drake’a?). Próżno też szukać rewelacji na miarę „Death Of A Love” i „Hold On” (tych szukajcie na mojej liście singli dekady). Ale koniec końców jest bardzo przyzwoicie, równo i, raz jeszcze powtórzę, godnie. Tylko spokoju mi nie daje, że ta przeładowana liryką patriotyczno-marudną recenzja, dotyczy płyty może bardziej niż „Inside Story” polskiej, ale wciąż jeszcze głównie brytyjsko-amerykańskiej. Ale: Tu jest Polska, tu się ciężko oddycha. Ojojoj po dwakroć.

Paweł Sajewicz (9 kwietnia 2008)

Oceny

Przemysław Nowak: 7/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Tomasz Łuczak: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także