The Dodos
Visiter
[French Kiss; 18 marca 2008]
Logan Kroeber, perkusista Dodos, zaczynał jako muzyk prog-metalowy. I chociaż pozornie z tamtego okresu zostały mu chyba tylko sążne wąsy (hie, hie), a nosi teraz koszulkę Dungen zamiast Opeth, to pozytywne echa takiej przeszłości są zauważalne i interesujące. W duecie z San Francisco równorzędne skrzypce, co walący zapamiętale w perkusję Kroeber, gra i wyśpiewuje Meric Long. Nigdy nie lubiłem estetyki gitarowych wirtuozów-paluszek-po-paluszku – słuchanie akustycznych przechwałek olewające melodyjność i oryginalność to zabawa dobra co najwyżej dla egzaltowanych czterdziestoletnich babonów. Nie tędy droga. Ale też nie nią kroczą Dodos. Tu gitara ma równiusieńki status, co perkusja – czyli Long uderza w nią z taką samą siłą, wybija nią rytm. Tworzy to mętne złudzenie freak-folku o nieco mniejszym poziomie abstrakcji niż Animal Collective. Tu więc zaczynamy zabawę w porównywanie Dodos do wszystkiego, co się rusza.
Echa naszego numeru jeden 2007 roku ujawniają się w singlowym, szczęśliwym i rozświergolonym jak leśne ptaszę kawałku „Fools”. Rytmika i brzmienie gitary wydają się zainspirowane właśnie Animal Collective, a najbardziej fascynujące jest natężenie dźwięków. Ich jest tylko dwóch, a to wcale nie wydaje się takie oczywiste, bo uderzają momentami z parą całego zespołu. Zresztą – jeśli umie się pisać ładne utwory, to po co komu basista? Wokal Longa zbliża się w tej akurat piosence do Zacka Condona z Beirut. Nie zawsze jednak tak jest – w kilkakrotnie w ciągu tej godziny przywodzi na myśl najlepsze momenty Tucker z Velvet Underground, co już wydaje się awansem i pochwałą. Opener „Walking” byłby pewnie przez niektórych uznany na początku za coś Sufjanowskiego, gdyby nie wchodzący później wokal. Tu i ówdzie rozbrzmiewają echa Mountain Goats, Elliotta Smitha. Przy różnorodności materiału dobre wzorce to kolejna zaleta tego longplaya, co to nie nudzi nas ani przez chwilę.
Fuzja country-bluesowych zapatrywań Longa z bezbłędnie opanowanym sztafażem perkusyjnym Kroebera konstruuje utwory dobitne i przebojowe (zdecydowanie trzeba zakazać skojarzenia z White Stripes), z momentami swoistego „techno dla akustyków”. Ale kiedy trzeba, panowie kicają wdzięcznie w kierunku liryzmu Kings of Convenience, odsączając z niego całą warstwę smutno-zamulającą. Czyli umieją robić hałas, ale też fascynująco robią ciszę. Absolutnym szczytem takiego zwrotu stylistycznego jest niepozorne i pewnie przez wielu lekceważone „Winter”, które wprawdzie może razić grafomanią tekstu, ale jeśli dać się ponieść magii tej krótkiej historyjki, a tekstową wpadkę nazwać po prostu bezpretensjonalną prostotą, to ocenimy ją jako jedną z najmilszych ballad od dawna, ocierającą się nawet o rejony dostępne dotychczas co najwyżej dla „Out of Time”. Dodos mają talent do aranżacji, to właśnie lekkie ufolkowienie spokojniejszych piosenek na płycie sprawia, że nie kojarzymy ich z ckliwym britpopem. Dajcie się więc ponieść ferworowi grania, gwałtowi gitarowo-perkusyjnemu, prywatnym namiętnościom i urodziwym akustycznym impresjom, bo dzięki nim idzie wiosna, ludzie w autobusach jakoś mniej irytują, bądźcie dobrzy, kochajcie, starzejcie się z wdziękiem, zamki są słabe, szyby są cienkie.