Ocena: 5

R.E.M.

Accelerate

Okładka R.E.M. - Accelerate

[Warner Bros.; 31 marca 2008]

Pragniemy mitów, mityzacja jest nam nieodzowna do prawidłowego funkcjonowania, że tak pozwolę sobie zafilozofować na wstępie, bo właśnie owa nieodparta skłonność do mityzacji wodziła mnie na pokuszenie. W jakiś wysublimowany sposób planowałam nadmienić, że R.E.M. właściwie zdefiniowało college rocka lat 80., a po 1991 r. wspięło się na wyżyny popularności dzięki „Out Of Time”, które to z kolei okazało się kamieniem milowym, przypinającym im nową metkę ikon popkultury, kroczących w awangardzie art-popu lat 90. Następnym punktem programu miało być sentymentalne wynurzanie się na temat (historycznego wręcz) koncertu zespołu w stolicy, na który trafiłam dzięki absurdalnym zbiegom okoliczności i który to skończył się dla mojej za drobnej na nurkowanie wśród podekscytowanych fanów, ledwo opierzonej osóbki złamanym obojczykiem. Poczułam dopiero w domu, gdy emocje już opadły, rumieńce znikły, a gdzieś spod czerwieniących się siniaków i z lekka porwanej koszulki, zaczęło boleć niemiłosiernie. Po tym dramatycznym wyznaniu, stwierdziłabym, że warto było (a jakże!) odnieść kontuzję przy tak zacnej oprawie muzycznej, zwłaszcza, że koncertowa wirtuozeria panów z Athens za każdym razem przyprawia o dreszcze zachwytu, wykrzesując porywające momenty nawet z beznamiętnych piosenek „Around The Sun”. Czy doprawdy trzeba jednak rozwijać te pieśni pochwalne, znane zapewne na pamięć każdemu szanującemu się fanowi R.E.M.? Trącałoby to sztampową afektacją, jednocześnie odciągając nas od sedna sprawy. A sprawa „Accelerate”, tak jak okładka, wcale nie prezentuje się w kolorze.

Przyspieszamy. Przyspieszamy, żeby oddzielić się grubą kreską od bladej refleksyjności „białego albumu”, który stanął na półkach sfrustrowanych czterdziestolatków, gdzieś pomiędzy „Jeziorem Łabędzim”, a najnowszą propozycją Celine Dion. Za karę. Gdy przysłuchiwałam się „Around The Sun”, zastanawiało mnie, czy wydawnictwem tym Stipe i spółka nie wyrażają, z typowym dla siebie wyrafinowaniem, najzwyklejszego zmęczenia oraz wątpliwości, czy wciąż wypada im grać rocka, skoro lwia część artystów w ich wieku wyjeżdża na Florydę tudzież kupuje działkę w Australii i dokarmia dziobaki. Pojawienie się „Accelerate” dowodzi, że albo owe przewrotne hipotezy były jedynie niefrasobliwymi domysłami autorki tego tekstu, albo panowie postanowili pokonać ostatnią prostą z zawrotną prędkością.

Żeby odpowiednio wyrazić odczucia wirujące wokół „Accelerate” bezsensownym wydaje się szczegółowe analizowanie każdego zawartego na tej płycie utworu, jako że wszystkie prezentują się jak billboardy widziane z pędzącego pociągu. Ich problem tkwi w nierzucającej się w oczy poprawnej obojętności (jak powiedzmy reklam Reala). Przyspieszenie jest duże, tarcie niewielkie, nawet bez zbytniej znajomości fizyki przewidzieć nietrudno, że czas ulega skróceniu, a zauważalność tak skondensowanej treści jest odwrotnie proporcjonalna do prędkości. Szczególnie, że brak tu punktów zaczepienia. Słuchacz prześlizguje się bezboleśnie przez niezbyt okazałej długości utwory, odnotowując surowość i dynamizm brzmienia, jak za czasów „Monster”, tudzież postrzegając „Houston” czy „Until The Day Is Done” jako ubogich krewnych „Try Not To Breathe” i „Find The River”, z którymi równie dobrze mogły przegrać batalię o miejsce na „Automatic For The People”. Nie sposób jest jednak snuć muzyczne opowieści na kanwie dawno zapomnianych idei, więc „Accelerate” przyprawia mnie raczej o nieodparte wrażenie, że cały ten materiał jest jedynie w stanie luźniej identyczności z dawniej znaną mi twórczością podziwianej grupy. Niestety, zespół czerpiący inspiracje z muzyki Velvet Underground, Talking Heads czy Television, stał się kapelą inspirującą się samą sobą, a każde dziecko wie, że tak nie wolno, bo to grozi autoparodią i niechlubnym samobójem.

Czy w momencie, gdy pierwsza dekada XXI w. powoli dobiega już końca, komuś potrzebne jest jeszcze „Accelerate”? Przyjmijmy za pewnik - z R.E.M. rasowi długodystansowcy. Przez dwadzieścia lat po mistrzowsku narzucali sobie równe tempo. A to wzruszyli liryzmem i empatią w „Everybody Hurts”, to znowu dali poskakać przy „What’s The Frequency, Kenneth?”. Generalnie, każdy kolejny album niósł ze sobą perełki, nawet jeśli w ich szeregi wkradali się niepożądani dywersanci w postaci zupełnie nieistotnych wypełniaczy. „Accelerate” natomiast serwuje nam same podgrzewane dania, które mimo, że kiedyś by zachwycały, z mikrofalówki nie smakują już tak dobrze. Ponadto, najnowsze wydawnictwo, pomimo poprawności, w żaden sposób nie wpisuje się w rejestr płyt, które do dyskografii zespołu wniosą coś godnego zapamiętania i odświeżenia przy okazji sentymentalnego wspominania ich dokonań. Czuć w tym coś z desperackiego pragnienia powrotu na szczyt, ale skoro ku temu napędzać ma już tylko najzwyklejsza rutyna, czy siła inercji, może lepiej się zatrzymać, dając w ten sposób możliwość powstania wspaniałej legendy. Osobiście wolę postrzegać R.E.M. jako znaczący fragment dziejów amerykańskiego rocka, niż patrzeć na ich najnowsze dokonania przez pryzmat dawnej świetności.

Katarzyna Walas (7 kwietnia 2008)

Oceny

Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Witek Wierzchowski: 6/10
Katarzyna Walas: 5/10
Kuba Ambrożewski: 5/10
Tomasz Łuczak: 5/10
Średnia z 12 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także