Ocena: 8

Bon Iver

For Emma, Forever Ago

Okładka Bon Iver - For Emma, Forever Ago

[Jagjaguwar; 19 lutego 2008]

Zapytany jak wyglądało nagrywanie albumu odpowiada – Udałem się do myśliwskiego domku mojego taty w północnej części hrabstwa Dunn w stanie Wisconsin. Udałem się tam w listopadzie (2006 r. – przyp. red.), kiedy dopiero zaczynały się prawdziwe mrozy, akurat po tym jak wyjechałem z Północnej Karoliny, zostawiając za sobą spory kawał mojego życia. Pojechałem w góry, aby pobyć sam, aby pobyć w ciszy lasów. Miałem ze sobą tylko mały mikrofon model SM57, dwie gitary, kilka bębnów i stary, czterośladowy magnetofon.

Nagabywany o źródło inspiracji, wykręca się niemal scjentologicznym bełkotem – Pierwszy raz w życiu udało mi się naprawdę usłyszeć siebie. Trzymałem rękę na pulsie TEGO, co działo się, jak TO się działo. Środowisko, w którym się znalazłem, pozwoliło mi usłyszeć mój wewnętrzny głos.

Przyciśnięty do mury wskaże jednak kilku muzycznych idoli – Jestem po trochu imitatorem. Jeżeli będę słuchał Springsteena przez dwa tygodnie, skończy się to usilnymi próbami napisania czegoś w jego stylu. A patrząc wstecz na mój dotychczasowy dorobek, wiele rzeczy sprawia wrażenie odrzutów z sesji nagraniowych Boba Dylana czy Neila Younga.

Poproszony z kolei o skomentowanie solowego debiutu udzieli zwięzłej, acz niezbyt jasnej odpowiedzi – Wierzę w siłę własnej muzyki i dostrzegam jej enigmatyczność oraz wyjątkowość na swój dziwny sposób, ale nie mogę wziąć za nią pełnej odpowiedzialności, choć byłem w tym górskim domku myśliwskim sam.

Trzymiesięczne wygnanie w leśnej dziczy, na które dobrowolnie skazał się kryjący się za pseudonimem Bon Iver (wymawiamy „bohn eevair”) Justin Vernon, miało mu pomóc ułożyć sobie życie na nowo – po angielsku to będzie „sort shit out”. Czy „sortowanie” się powiodło? Moim zdaniem nie do końca, o czym za chwilę, ale w efekcie otrzymaliśmy krążek, który szczerością przekazu nokautuje wszystkie okołofolkowe produkcje minionego roku.

Pierwszy w pełni solowy album Vernona – „For Emma, Forever Ago”, którego oficjalna premiera nastąpiła w połowie lutego, a który jeszcze w końcówce zeszłego roku zdążył podbić muzyczną blogosferę, podbił (przepraszam za niefortunne powtórzenie) serca nie tylko miłośników twórczości Elliotta Smitha czy Sama Beama, ale i wszystkich wrażliwców, którym bliskie jest łkanie o sercowych rozterkach przy wtórze starego akustyka.

Z tym, że Vernon za swoją gitarę zapłacił udźcem dziczyzny z własnoręcznie upolowanego jelenia, a każda piosenka ocieka krwią z ran, którym koleś nie chce pozwolić się zagoić, które umyślnie rozdrapuje za każdym razem, gdy wspomina utraconą miłość (podkreślony delikatnym brzmieniem dęciaków utwór „For Emma”) lub gdy na nowo próbuje ustalić, co poszło w tym związku nie tak – „Skinny Love” puentowane pełnym goryczy pytaniem do nie-do-końca-byłego obiektu westchnień: And now that all your love is wasted then who the hell was I?

Można odnieść wrażenie, że Vernon nadal kocha swoją ex – czy tak faktycznie jest? Nie wiem. Wiem (sic, kolejne niefortunne powtórzenie) natomiast, że zanim zagrał jakąkolwiek piosenkę na niewielkiej scenie Tawerny Schuba, wspominał swoją byłą historiami w stylu „Pewnego razu ja i moja była dziewczyna upiliśmy się tak mocno, że…” albo „Pamiętam jak któregoś dnia moja była dziewczyna…”. Co wyglądało na niemal perwersyjną grę wspomnienia, okazało się znakomicie wprowadzać w nastrój wyciszonych i delikatnie kruchych, ale zaskakująco potężnych jak na tak ubogie instrumentarium, songów Vernona. Songów (powtórzenie! – no nie mam wytłumaczenia), które rozpoczynały się spokojnie, wynurzając się jakby z mgły porannej ciszy, by wznieść się na wyżyny empatii wraz z pierwszymi wersami tekstu.

W tym miejscu napomknąć wypada o nieprzeciętnym talencie Vernona do pisania przejmujących liryków, w których zamiast zawiłych metafor odnajdziemy dosadność, a miejsce wyszukanych porównań zajmuje nazywanie rzeczy po imieniu. Oszczędność formy w warstwie tekstowej idealnie koresponduje z problematyką tekstów (relacje damsko-męskie, trudna sztuka trwania w związku i próba pozbierania się po rozpadzie takowego) i szorstkim brzmieniem albumu – raptem dwa utwory zostały poddane studyjnej obróbce.

Kimże zatem jest Justin Vernon? Myśliwym czy muzykiem? Producentem muzycznym (bo z tego głównie żyje) czy folkowym artystą z rodzaju singer-songwriter? Odpowiedź: jest hybrydą – epigonem Dylana, ale z aparycją uczestnika zlotu fanów Merle Haggarda. Wrażliwym i małomównym kierowcą tira, odludkiem pomieszkującym w leśnej chacie, Amiszem w przetechnologizowanym współczesnym świecie… Co o tym myślisz Justin?

Well, I’m just a dude [who] plays guitar.

(Wykorzystane w tekście wypowiedzi artysty pochodzą z wywiadów udzielonych muzzleofbees.com i reveillemag.com. Tłumaczenie własne.)

Maciej Lisiecki (27 marca 2008)

Oceny

Artur Kiela: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Tomasz Łuczak: 7/10
Piotr Wojdat: 6/10
Kamil J. Bałuk: 4/10
Średnia z 21 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także