Ocena: 7

The Magnetic Fields

Distortion

Okładka The Magnetic Fields - Distortion

[Nonesuch; 15 stycznia 2008]

Wyszła nowa płyta Magnetic Fields, ensemble’u poważnego i poważanego, więc jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa zaczynamy od przypomnienia paru banałów. Prawdopodobnie czytelnik wie, że mózgiem projektu jest Stephin Merritt – singer/songwriter ceniony na tyle, że niektórzy porównują go do Morrisseya, zarówno ze względu na ton, jak i jakość tekstów pisanych przez nowojorczyka. Inni z kolei, dzięki zdolnościom kompozytorskim, widzą w Merricie personę kalibru gigantów popu pokroju Phila Spectora czy Briana Wilsona. Czytelnik wie też zapewne, że Magnetic Fields nagrywają od początku lat 90., a za opus magnum działalności zespołu najczęściej uznawany jest wydany niemal dekadę temu, trzypłytowy, akustyczno-elektroniczny „69 Love Songs”. Resztę można doczytać gdzie indziej, przejdźmy więc od razu do konkretów, czyli „Distortion”.

Tak jak wszystkie recenzje płyt grupy Interpol zawierały wzmianki o pewnym zespole z Manchesteru, tak w przypadku Magnetic Fields AD 2008 prawie za każdym razem wymienia się Jesus & Mary Chain. Wieść gminna niesie, że podobno Merritt chciał nagrać płytę brzmiącą bardziej J&MC-owo niż J&MC; płytę, która będzie hołdem złożonym Brytyjczykom. Lider Magnetic Fields dokonał drugiej z rzędu stylistycznej korekty: po wywaleniu syntezatorów w wydanym 4 lata temu „i”, Magnetic Fields tym razem ewidentnie (o czym zresztą świadczy sam tytuł) postawili na dodanie brudnego gitarowego rzężenia. Zmiana wydaje się bardziej widoczna niż w przypadku albumu z 2004 – owo rzężenie obecne jest praktycznie przez cały czas trwania albumu, w każdym utworze, czy to szybszym, czy spokojniejszym. Skojarzenia rzeczywiście idą w kierunku „Psychocandy”, czasem może jeszcze w stronę Yo La Tengo circa 2000.

Co warto pochwalić? Na pewno świetny początek albumu – „Distortion” otwiera wręcz skoczne „Three-Way”, momentami przywołującymi nawiązujących do surfu Pixies z „Bossanovy”. Zaraz potem mamy chyba najlepszy na krążku, wilsonowski „California Girls”; warto wyróżnić też ciekawie rozwijający się, rozbujany (może nawet nieco knajpiany) „Too Drunk To Dream”. Zupełnie z innej paczki jest „Mr. Mistletoe”, brzmiący jak tradycyjna amerykańska piosenka świąteczna, albo przedostatni, chyba najcięższy na płycie „Zombie Boy”. Właściwie nic nie odstaje rażąco in minus, kompozycje trwają mniej więcej tyle samo i są bardzo przyzwoitej jakości, co zresztą chyba nikogo nie dziwi. Mimo tego, że płyta jest spójna, przesterowane rzężenie może zacząć nieco nużyć gdzieś na wysokości dziewiątego utworu – nie jest to oczywiście jakiś poważny zarzut (czegoś się w końcu czepić trzeba, heh), ale jak dla mnie te melodyjne kompozycje lepiej bronią się osobno niż puszczone ciurkiem.

Ogólnie jest spoko; Merritt zachowuje czyste konto nagrywając kolejny solidny zestaw piosenek – może nie tak kapitalny, jak wspominane na początku „69” czy też jego poprzednik, ale jak dla mnie ciekawszy niż „egocentryczne” „i”, przynajmniej muzycznie. Zabieg umieszczenia popowych perełek w zimnej i rzężącej oprawie brzmieniowej również raczej na plus, choć chyba trudno oczekiwać utrzymania tego stanu rzeczy na dłużej. To by chyba było na tyle, kolejna fajna płyta Magnetic Fields.

O czymś zapomniałem? Aha, teksty, ale przecież wiadomo.

Dariusz Hanusiak (3 marca 2008)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Krzysiek Kwiatkowski: 7/10
Katarzyna Walas: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 7 ocen: 5,85/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także