MGMT
Oracular Spectacular
[Columbia; 22 stycznia 2008]
W deklaracji majątkowej kolegów Goldwassera i VanWyngardena nie spodziewałbym się zobaczyć słowa FOCUS w rubryce „samochód”. Jak przystało na szanujących się muzyków nowego indie, mają w przysłowiowej dupie kwestię konsekwencji stylistycznej albumu, wrzucając do swojego shakera pozycje z wszystkich możliwych epok. Wynikiem jest „Oracular Spectacular” – płyta, której tytuł jest nie tylko zgrabną gierką słowną, ale i wcale trafnie oddaje zawartość debiutu MGMT.
Do połowy jest wręcz ósemkowo. Słodko-gorzki manifest „Time To Pretend” otwiera krążek z należytą powagą. W „Weekend Wars” i „The Youth” MGMT objawiają się jako reinkarnacja Davida Bowiego z ery „Ziggy’ego Stardusta”, kapitalizując talent produkcyjny mistrzunia Dave’a Fridmanna. Potem hop ku zaraźliwemu disco „Electric Feel” (może nawet refren roku jak na razie) i kolejny przeskok w „Kids” – być może tak brzmieliby Arcade Fire na swojej drugiej płycie, gdyby zamiast fascynacji Springsteenem rozwinęli zainteresowanie dorobkiem New Order. Tak dobrze.
Druga część przenosi MGMT z wielkomiejskiego centrum do leśnej chaty na kurzej łapie. Nawiedzony folk Animal Collective odcisnął swoje piętno na „4th Dimensional Transition” i „Pieces Of What”. Trafia się też zwrot ku latom sześćdziesiątym (miejscami słychać Byrds w „Of Moons, Birds & Monsters”). Na tym etapie album staje się dużo mniej efekciarski, MGMT stawiają na tajemnicę, która kryje się choćby w zagadkowej konstrukcji „The Handshake”.
Wypadkowa obu połówek tworzy amalgamat o właściwościach typowego albumu indie drugiej połowy bieżącej dekady: coś dla siedemnastolatki chcącej potańczyć do fajnych melodii w piątkowy wieczór i kilka lat starszego freaka testującego „nowo odkryte zalety bielunia dziędzierzawy”. A i mi się podoba, ale muszę już kończyć, bo inaczej recenzja straci FOCUS, a tego byśmy przecież nie chcieli.