Ocena: 5

Two Gallants

Two Gallants

Okładka Two Gallants - Two Gallants

[Saddle Creek; 25 września 2007]

Może na początek trochę faktów. Otóż Two Gallants to amerykański duet w składzie Adam Stephens (wokal, gitara, harmonijka ustna) i Tyson Vogel (perkusja, wokal) łączący elementy bluesa, folku, rockabilly i punka. Młodzi, niepozorni. Jeden z obowiązkową, emo-niesymetryczną grzywką, drugi nosi fryzurę, z jaką się obudzi. Obaj stroić się nie lubią. Mówią, że inspiruje ich Robert Johnson (chociaż jak dla mnie bliżej im do Bright Eyes niż Johnsona), a „Two Gallants” to już ich trzeci longplay, lekko odchodzący stylistycznie od swoich energicznych poprzedników.

Po pierwszym przesłuchaniu nie powiem, żebym była oczarowana. Ot, kolejne sentymentalne smęty skrzywdzonych chłopców, które możnaby śmiało podsumować jednym zdaniem: to zła kobieta była. Nie przemawia przeze mnie w tym momencie feminizm, żadna damska solidarność wobec okrutnego męskiego mizoginizmu – nic z tych rzeczy. Po prostu to nie kobieta jest zła, lecz zła jest przesada. Monotematyczność nudzi, a obecne w każdym wersie żal i rozpacz zamiast wzruszać, śmieszą (tych mniej wrażliwych). Ktoś może powiedzieć: a odwołania do historii Ameryki? Przecież warto docenić. Doceniam, ale przykro mi, Sufjan robi to lepiej. Jednakże, jeżeli niedawno zerwała z Tobą dziewczyna i jedynym rozsądnym wyjściem wydaje ci się pić szóste piwo koło trzeciej nad ranem, „Two Gallants” jest płytą wręcz stworzoną dla Ciebie. Przepełniona stwierdzeniami w stylu: I don’t want to see you fall/ I just want to see you fail, dostarczy emocjonalnego katharsis każdemu zawiedzionemu kochankowi, któremu uda się przebrnąć przez nią kilka razy.

Przy drugim przesłuchaniu starałam się zapomnieć o zbyt emocjonalnych tekstach i skupić na muzyce. Na tej płaszczyźnie Two Gallants wypadają trochę lepiej. Wokal Stephensa jest może odrobinę nazbyt egzaltowanie oberstowski, ale przynajmniej rozpoznawalny – co się ceni. Mój znajomy stwierdził: brzmi zupełnie jakby podpity, nieogolony marynarz jęczał nad kuflem piwa w obskurnej portowej tawernie. Czy to zaleta? Pytanie pozostawiam otwarte, by każdy odpowiedział na nie według swojego gustu.

Two Gallants trzeba też przyznać, że doskonale wiedzieli, co robią. To już ich trzecia płyta, więc na przypadek nie było tu miejsca. Wszystko zaaranżowane pozornie nonszalancko, w rzeczywistości ze starannie ukrywaną dokładnością i może nawet za dużym zaangażowaniem. Otwierający album „The Deader” to country z rockowym zacięciem. Niestety, reszcie utworów już tego brakuje, zlewają się w jedną, dość rozwlekłą całość (a jest ich tylko osiem). Zdecydowanie za mało się dzieje, pomimo zgrabnych instrumentalnych solówek Stephensa („My Baby’s Gone”) i urozmaicającej linię melodyczną harmonijki ustnej („The Hand That Held Me Down”). Ospałe, akustyczne elegie jak np. „Fly Low Carrion Crow” albo „Ribbons Round My Tongue” z pewnością zyskałyby, gdyby skrócić je o połowę, a tak, efekt końcowy raczej nie powala.

Po „Two Gallants” pozostaje niedosyt – mogło być bardzo dobrze, a wyszło dość rozpaczliwie (ciężko przełknąć tyle nieszczęścia w kontaktach damsko-męskich za jednym razem). Znajdzie się tu parę czarujących kawałków (jak np. zamykające krążek „My Baby’s Gone”), jeśli patrzeć na zawarte w nich pokłady smutku z lekkim przymrużeniem oka. Jednak nie zmienia to faktu, że pewnie gdy będę miała ochotę posłuchać amerykańskiego folku, prędzej sięgnę po Calexico.

Katarzyna Walas (13 lutego 2008)

Oceny

Średnia z 1 oceny: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także