Ocena: 7

Rufus Wainwright

Rufus Does Judy At Carnegie

Okładka Rufus Wainwright - Rufus Does Judy At Carnegie

[Geffen; 4 grudnia 2007]

Na pierwszy rzut ucha pomysł wydaje się karkołomny. Ikona współczesnej piosenki autorskiej, songwriter z pierwszego szeregu nagrywa nuta po nucie legendarny koncert Judy Garland z 23 kwietnia 1961 roku. Występ Judy, pełna rozmachu i hollywoodzkiego blichtru jazzowo-wokalna rewia, określany jest wszędzie „najwspanialszą nocą w historii show bussinesu” – a wie każde mądre dziecko, że nie poprawia się arcydzieł. Nie po raz pierwszy jednak modny artysta bierze się za bary z tzw. American songbook. Przypadki, kiedy udawało się piosenkarzom epoki post-MTV wyjść z takiego spotkania cało, można by policzyć nie używając żadnego z palców żadnej z rąk. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie żeby kiedykolwiek albumy pokroju wieloczęściowej serii Roda Stewarta sprzed kilku lat zrobiły na mnie dobre wrażenie. Jest za to coś szczególnego w brzmieniu starych analogowych nagrań, w głosie prawdziwych Garland, Sinatry czy Nata Kinga Cole’a, co nie pozwala oderwać się od głośnika, co sprawia, że te czasem bliźniaczo do siebie podobne piosenki zamiast nużyć, do ostatniego trzasku winylowej płyty przykuwają do fotela.

Rufus Wainwright o swojej fascynacji postacią Judy Garland opowiada w przerwie między „This Can’t Be Love” i „Do It Again”. Zaczyna z rozbrajającą szczerością: Będę teraz mówił, bo Judy mówi w tym miejscu na płycie, czym oczywiście wywołuje salwy śmiechu na widowni. Jego wersja „najsłynniejszej nocy…” została nagrana podczas dwóch występów w Carnegie w 2006 roku i choć nie stanowi bezpośredniego odbicia jednego, pełnego koncertu, zdaje się, że ingerencje w wyjściowy materiał były marginalne. W efekcie otrzymujemy album ukazujący Rufusa-showmana w ferworze koncertowej walki z Legendą. Z jednej strony sama idea odtworzenia tamtego występu narzuca wykonawcy pewną określoną konwencję – Wainwright musi śpiewać swingiem, musi zabawiać publiczność anegdotami w miejscach, w których zaplanowała je Garland – z drugiej strony ta szczerość, brak studyjnych poprawek (jeśli są, ja ich nie słyszę) i dystans, na który zdobywa się Rufus, sprawiają, że jego próba jawi się zdecydowanie oryginalną w swoim odtwórstwie. Tam gdzie Judy opowiadała o pewnym francuskim styliście (swoją drogą: polecam wszystkim sprawdzić z jak wielką charyzmą to robiła!), Wainwright sprzedaje nam historię swych dziecięcych zabaw w Dorotkę z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” (jednego razu był Dorotką, innego – okrutną Wiedźmą z Zachodu, wprawiając słynnego ojca, Loudona Wainwrighta III, w niemałe zakłopotanie). Co jeszcze różni „Rufus Does Judy At Carnegie” od, powiedzmy, dziełek Stewarta i im podobnych? Rod i jego naśladowcy nagrywali albumy idealnie wyszlifowane, gładkie i ułożone, a przez to monotonne i sztuczne. U Rufusa jest pot, krew i… śmiech zamiast łez. Wainwright nawet nie stara się śpiewać poprawnie (raz jeszcze: Bogu dzięki, powstrzymał się od studyjnych poprawek!). Jego wykonanie brzmi nonszalancko, czasami umiejscowione jest gdzieś obok skali, jego głos – mocno teatralny i znacznie mniej swingujący niż Judy. Nie jest też, jakby przystawało na songwritera, intymny – ten jazz wyzwala w głosie Rufusa rewelacyjny ekstrawertyzm, radość śpiewania i zabawę formą. Jasne – bywa nieczysto (stąd pot i krew), ale ileż w tym werwy! Mój ulubiony fragment to ten, kiedy wokalista w „Just You, Just Me” myli piosenki (!) i zaczyna śpiewać „Who Cares?”. Przerywa po chwili, śmieje uroczo i… zbyt szybko odlicza orkiestrę. Znowu śmiech, zakłopotane I’m a songwriter… i jeszcze jedno odliczanie. 1, 2… 1, 2, 3, 4! Orkiestra zaczyna ciąć pulsujący podkład, a Rufus wykrzykuje do mikrofonu It works! dokładnie *tak samo*, jak po udanym odliczeniu orkiestry robi Judy w oryginalnym nagraniu (choć innym utworze). Albo w „Zing! Went The Strings Of My Heart” przerywa piosenkę i *idealnie* naśladując głos divy mruczy: Let’s do it a little bit faster… A little bit… Just a touch… a touch… Thank you darling.

W końcu jest w tym dziele całkiem wartościowa treść edukacyjna. Być może amerykańscy fani alternatywy znają American songbook, tak jak my znamy niektóre powojenne polskie utwory (nawet nie wiedząc, kto je wykonywał, jakie noszą nazwy), nie da się jednak ukryć, że poza USA, przeciętny słuchacz szeregowych nagrań Rufusa Wainwrighta nie odróżnia od siebie tych staromodnych swingów. A jak pokazuje przykład 26 standardów tu zawartych, melodia goni melodię, zaraźliwe hooki pojawiają się za każdym zakrętem. Nawet jeśli „Just You, Just Me” sam wykonawca myli z „Who Cares?”, to tylko z powodu konwencji, w której są one po szyję zanurzone. W końcu te piosenki są dla tradycji muzyki rozrywkowej nie mniej ważne niż blues czy folk. Wiem jedno: „Zing! Went The Strings Of My Heart” i „When You're Smiling” od kilku dni nie chcą wyjść z mojej głowy.

Za odwagę, za humor i dystans, za szczerość należą się Wainwrightowi wyrazy uznania. Płyta nie jest idealna, ale przecież nie może być. Idealny koncert złożony z tych piosenek nagrała niemal pół wieku temu Judy Garland, a nasz pupilek z pokorą i zachwytem jednocześnie oddaje jej należny hołd. Można powiedzieć, że w ten sposób idzie po najmniejszej linii oporu i tylko krok dzieli go od Roda Stewarta. Wziąwszy jednak pod uwagę frajdę, jaką sprawił mi odsłuch „Rufus Does Judy…”, bronił go będę jak powiewającego amerykańskiego sztandaru. Wolę oceniać fakty, a nie pomysły, które tylko w założeniu wydają się chybione.

Paweł Sajewicz (30 stycznia 2008)

Oceny

Paweł Sajewicz: 7/10
Średnia z 5 ocen: 5,8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także