Edwyn Collins
Home Again
[Heavenly; 17 września 2007]
Orange Juice należą do wąskiego grona mega ważnych zespołów, o których statystyczny polski słuchacz muzyki rozrywkowej nigdy nie słyszał. Zacznijmy od tego, że goście wymyślili indie-pop. Byli przypuszczalnie pierwszym w historii czystej krwi zespołem tego stylu. Haha. To Edwyn Collins pierwszy zapuścił grzywkę jak Roger McGuinn, w wieku dwudziestu jeden lat śpiewał wersy w rodzaju oh, how I wish I was young again, a cała czwórka protestowała swoim stylem życia przeciw rock’n’rollowemu kultowi używek. A przede wszystkim ich piosenki: niby od niechcenia, niby wyprodukowane po najniższych kosztach (czyt. słabo), niby bez pary, ale słuchasz „Falling & Laughing”, „Blue Boy”, „Poor Old Soul” i wylewa się z tego totalnie świeży i niewymuszony geniusz. Styknie?
Dwa lata później lider podziękował połowie składu i z miejsca załoga z Glasgow zabłysnęła w ekstraklasie najnowocześniejszych i najmodniejszych wyspiarskich grup. Ile znacie przypadków, kiedy w roku debiutu wykonawca wydaje drugi album, o tyle inny od poprzednika? Tak stało się na następcy podsumowującego pierwszy okres „You Can’t Hide Your Love Forever”, czyli „Rip It Up”, kojarzonym głównie przez pryzmat tytułowego szlagieru (tylko o tym utworze można by napisać esej na dziesięć tysięcy znaków) – oto biali, chudzi, wychowani na punk rocku chłopcy, zaczęli grać słodki, ofermowaty, nieskazitelny pop, którego fundament stanowiły wypadkowa discofunkowej taneczności spod znaku Chic i tropikalnych afro-beatów bębniarza Zeke Manyiki (spytajcie Haircut 100 i Aztec Camera, ciekawe co o tym sądzą). Ot, nowopopowy sen jakich wiele, ale jak to się nadal broni i jak inspiruje, kochani.
Collins, wyżej wzmiankowany głównodowodzący tego bałaganu, znany jest niestety bardziej jako retro-rockers od „A Girl Like You”. Od 1994, kiedy podbijał tym kawałkiem wszystko co się dało, świat zdążył o nim zapomnieć i przypomniał sobie dopiero, gdy Szkot po wylewie otarł się o śmierć w 2005 roku. Dlatego ta płyta tak cieszy, choć przecież nie raz przynudza. Trudno żeby te przeciętne jak na niego kawałki (może poza dziarskim „Then I Cried” i wpadającym w ucho „You’ll Never Know (My Love)”) w manierze popu dla dorosłych zachwycały. Zdarzają się dłużyzny, ciężko zachować pełną koncentrację na całej trasie. „Home Again” to wobec tego co najwyżej miły soundtrack jego rekonwalescencji. A jednak: when he sang I smiled in all the right places.
Komentarze
[17 maja 2021]
[23 kwietnia 2014]
[17 maja 2012]
[14 maja 2012]
[14 maja 2012]
[14 maja 2012]