Ocena: 8

Exploding Star Orchestra

We Are All From Somewhere Else

Okładka Exploding Star Orchestra - We Are All From Somewhere Else

[Thrill Jockey; 23 lutego 2007]

Chicago. 7600 km od Żywca (przynajmniej Google tak twierdzi). Miasto, które robi na przybyszach większe wrażenie niż Nowy Jork (przynajmniej mój kumpel tak twierdzi). To stamtąd wywodzą się jedne z najsłynniejszych jazzowych drużyn wszechczasów, w nazwach dumnie podkreślające swe korzenie: kilkadziesiąt lat temu Art Ensemble Of Chicago, w czasach nam bliższych Chicago Underground dowodzone przez Roba Mazurka. Z inicjatywy tamtejszego centrum kulturalnego oraz instytutu jazzowego genialny kornecista zwołał swoich kumpli z Tortoise, Sea & Cake, Vandermark 5, Isotope 217, Mandarin Movie i kilku znajomych tych znajomych z ich projektów by wspólnie zagrać koncert w Parku Millenijnym – sercu serca Illinois. Tak narodziła się Exploding Star Orchestra, która koncepty lidera rozwijała przez dobrych kilkanaście miesięcy na kolejnych koncertach, by wreszcie uwiecznić je nagrywając płytę.

Mazurek mieszka obecnie w Manaus w Brazylii, co jak widać nie przeszkadza mu być najbardziej rozpoznawalną postacią sceny chicagowskiej, a przy okazji owocuje poszerzaniem muzycznych horyzontów, vide – ostatni projekt zatytułowany Sao Paulo Underground. Horyzontów, dodajmy, i tak niezwykle szerokich, bo obejmujących wszystko od jazzu klasycznego, free i eksperymentalnego, przez post-rock i noise, aż po laptopowe ekscesy z pod znaku Mego, firmującego min. Christiana Fennesza. Prostackie wrzucenie wszystkich tych składników do jednego kotła groziłoby prawdopodobnie katastrofą. Prawdopodobieństwo ma jednak to do siebie, że w określonym stopniu dopuszcza istnienie przypadków przeczących testowanej hipotezie, jak na przykład omawiany tu album i zawarta na nim suma muzycznych doświadczeń Mazurka. Umiejętne dawkowanie poszczególnych ingrediencji wraz z – pozwólmy sobie na skojarzenie teologiczne – bożą iskrą, dzięki której rzemiosło przeradza się w sztukę, przyniosło zupełnie nową muzyczną jakość zamiast zwyczajnego przekładania stylistycznych klocków.

Kosmiczna opowieść o wybuchu gwiazdy, świetle, ludziach, istocie materii, aż po narodziny kolejnej gwiazdy zaklęta jest w trzy kompozycje (rozbite co prawda na kilka krótszych ścieżek) zagrane z ogromnym polotem i pełne smaczków, na przykład w stylu melodii będących wypadkową motywów z Bonda i muzyki klezmerskiej. Rozpoczyna się właśnie barwną improwizacją utrzymaną w takiej konwencji, w której z wolna pojawiają się wątki międzygalaktyczne kulminujące się w kilkuminutowej elektroakustycznej plamie z nagraniami elektrycznych węgorzy w tle (przynajmniej tak twierdzi wydawca), a utwór wieńczy spokojny jazz-rock z kosmicznym fletem w roli głównej. Pomiędzy dwoma głównymi częściami płyty leży fortepianowa ballada (!) wprowadzając do historii wątek nostalgiczny. Pamiętajmy, że to w końcu kino amerykańskie. Przewrotny reżyser zakończył go jednak dark-ambientowym finałem przygotowującym grunt pod erupcję jazzowej supernowej. Odtąd bieg wydarzeń nabiera prędkości. Mechaniczna i niezwykle rytmiczna – chociaż pozbawiona rytmu sensu stricte – konstrukcja galaktyki wokół nowej jasności oparta jest na Reichowskich repetycjach, a następująca po niej ziemska część opowieści, celebrująca piękno wyższych form istnienia wykorzystuje najlepsze jazzowe tradycje podane w niezwykle przystępnej formie. Jeszcze tylko wystrzelenie rakiety w dobrym stylu z czasów początku podboju kosmosu, ponowne zjednoczenie się ze wszechświatem w stanie nieważkości i odruchowe włączenie płyty od początku. Tak brzmiałby yass, gdyby Trzaska i Tymański urodzili się w Chicago. Prawdopodobnie.

Mateusz Krawczyk (26 grudnia 2007)

Oceny

Mateusz Krawczyk: 8/10
Maciej Maćkowski: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Tomasz Łuczak: 7/10
Średnia z 13 ocen: 7,53/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także