Dillinger Escape Plan
Ire Works
[Relapse Records; 12 listpada 2007]
Jakoś tak się dziwnie składa, że kapele wydające co rok nowy materiał mają poważne problemy z utrzymaniem formy na wysokim poziomie i analogicznie, przychodzi to znacznie łatwiej nie szarżującym zbytnio z częstotliwością publikacji. Dillinger Escape Plan należą do tych drugich i całkiem dobrze na tym wychodzą. Dziesięć lat na scenie i zaledwie trzy albumy na koncie to rzadkość wśród mainstreamowych zespołów. Dzięki temu jednak DEP nie narzekają na brak pomysłów i na „Ire Works” wrzucili ich całe wiadra. Słychać też, że chłopakom granie po prostu sprawia przyjemność, co już pozytywnie wyróżnia ich na tle całej masy kapel, które brzmią, jakby grały za karę (kto pamięta na przykład „Vol. 3: (The Subliminal Verses)” Slipknota wie dokładnie o czym mowa).
Dwa pierwsze kawałki to solidne pociski. Umieszczenie akurat tych utworów na otwarciu albumu to ładny trik mający na celu urobienie co bardziej konserwatywnych miłośników gitarowego łoskotu przed stylistycznymi niespodziankami czającymi się w zakamarkach pozostałych ścieżek. Mocno, głośno, konkretnie. Po drugiej stronie barykady są natomiast utwory takie jak „Black Bubblegum” czy „Sick on Sunday” – melodyczne i popowe. Po prostu „piosenki takie, żeby w radio puszczali”. Przynajmniej po części. W pierwszym słychać w wokalach wpływ współpracy z Pattonem przy epce „Irony Is a Dead Scene”. Drugi natomiast ostatecznie utwierdza w przekonaniu, że nie należy spodziewać się na płycie jedynie tradycyjnego łomotu. Popowa zaśpiewka poprzedzona jest stonowanym breakcorem w stylu Venetian Snares przerywanym krótkimi grind-core’owymi wstawkami. Dalej nie jest już może aż tak ekstrawagancko, ale na pewno kolorowo. Obok solidnego metalowego grania pojawiają się połamane rytmy podszyte mikroelektronicznymi brzmieniami, hard rockowa melodia wyjęta żywcem z lat osiemdziesiątych, nieco psychodelii, transowe gamelanowe brzmienia, knajpiany latino jazz i progresywny rock, a do tego mnóstwo produkcyjnych sztuczek. Przyznacie, że trzeba sporej muzycznej erudycji i talentu by godzić i przeplatać ze sobą takie stylistyczne różności?
Klikającym w pośpiechu tytuł „Ire Works” w wyszukiwarkę ulubionego sklepu płytowego w nadziei na zdobycie rewelacyjnej pozycji polecam najpierw doczytanie do końca. Niestety bowiem te wszystkie gatunkowe odstępstwa od metalowego kanonu są jedynie dodatkami, kwiatkami do kożucha, ciekawostką, urozmaiceniem. To mogło być coś zupełnie nowego, ale… czegoś jednak brakuje. Przypomina mi to trochę casus Chemical Brothers. Oni na przełomie wieków byli bardzo blisko stworzenia zupełnie nowej jakości w muzyce tanecznej. W najważniejszym momencie – teraz już wiemy na pewno, że przełomowym dla ich twórczości - nie dokonali jednak kroku naprzód i już na zawsze zatrzymali się w miejscu. Dillinger Escape Plan wypadają z nową płytą niemal bliźniaczo: niby fajnie, przypieprzają ostro, nowocześnie, a na dodatek eklektycznie, ale płyta nie jest objawieniem. Pozostaje solidną i dość ciekawą pozycją, lecz nic ponad to. W porównaniu z resztą współczesnej sceny metalowej i tak wypadają rewelacyjnie, niestety nie tylko ze względu na własną pomysłowość, lecz w dużej mierze dzięki poważnemu marazmowi na wspomnianej. Biorąc bowiem pod uwagę dokonania chociażby Fantomasa czy projektów Zorna DEP zostają ciągle daleko w tyle za prymusami muzycznych eksperymentów. Stąd wrażenie rozczarowania. Wydaje się bowiem, że skoro nie zrobili tego dużego kroku teraz to już chyba nigdy się nań nie zdecydują. Szkoda, bo mieli okazję wytyczyć nowy kierunek i tym samym postawić konkurencję pod ścianą, dając potężnego kopa rozwojowi ciężkiego grania. Tego nie zrobili. Brak odwagi czy wytyczne wydawcy?