Ocena: 8

Akron/Family

Love Is Simple

Okładka Akron/Family - Love Is Simple

[Young God Records; 18 września 2007]

Nie są ze sobą spokrewnieni, ani tym bardziej nie pochodzą z Akron. Kto wie, czy nazwą formacji nie oddają nieśmiałej czci Devo, artystycznym patronom tego przemysłowego zagłębia w Ohio. Lecz cóż może ich łączyć z postacią Marka Mothersbaugh? Być może słyszeli o jego hipisowskich korzeniach. Przypuszczalnie ich fascynację wzbudza kreatywność, z jaką Devo interpretowało plemienność i pierwotność Captaina Beefhearta, obecnego na niekończącej się liście bohaterów Akron/Family. Z pewnością podzielają przekonanie o daremności rewolucji i buntu, które w kapitalistycznych realiach zawsze zostaną wykorzystane do celów marketingowych. Jednakże w przeciwieństwie do Devo nie sięgają po osobliwą, przerysowaną estetykę technokracji, lecz przywołują staroświecką, Lennonowską sentencję: all you need is love.

Harry Smith, autor słynnej kompilacji „Anthology Of American Folk Music”, która zainspirowała rzesze epokowych artystów z Bobem Dylanem i Grateful Dead na czele, powiedział na rozdaniu nagród Grammy w 1991 roku: „Cieszę się, że spełniły się moje marzenia. Zobaczyłem Amerykę zmienioną przez muzykę”. W czterdzieści lat po wielkim folkowym boomie lat sześćdziesiątych, zjawisko opisane w jego słowach przeżywa swą drugą młodość. Pierwsze dziesięciolecie XXI wieku upływa pod znakiem prawdziwego revivalu muzyki folkowej w jej wszystkich odmianach, od alt country po wypełnione plemienną energią psychodeliczne oblicze. Jak się okazało, „Ys” Joanny Newsom nie było ostatnim ważnym tchnieniem New Weird America. Rok 2007 przynosi bowiem płyty prawdziwych ikon: od kilku tygodni możemy podziwiać kolejną odsłonę Devendry Banharta, bezgranicznie powala zarówno Animal Collective, jak i solowa płyta jednego z jego filarów. Jest również Akron/Family. No właśnie. O ile poprzednie albumy, choć przyzwoite, nie zrobiły przesadnej furory, a tych czterech brodatych/wąsatych/długowłosych brooklyńczyków kojarzyło się raczej z zespołem wspierającym Angels of Light zasłużonego Micheala Giry, o tyle „Love is Simple”, stanowiące rozbudowaną i przemyślaną fuzję ich dotychczasowych pomysłów, niczym Bułgaria, czarny koń mundialu USA’94, wkroczyło do ścisłej tegorocznej czołówki. Tym razem jednak to Stoiczkow górował nad Roberto Baggio, a w finale przyszło im się mierzyć z Avey’m Tare i Pandą Bearem, freak folkowym wcieleniem złotego duetu Romario-Bebeto.

Odbiór współczesnej muzyki bez znajomości wielu klasycznych albumów wydaje się nie tyle niemożliwy, co dalece niepełny i niedoskonały. Odczytywanie cytatów, konstrukcji, dekonstrukcji, intertekstualności, intratekstualności, metatekstualności to już nie tylko pożywka dla zdziwaczałych postmodernistów, ale codzienne menu każdego melomana. Kto planował dietę, może śmiało ten pomysł porzucić, ponieważ Akron/Family począwszy od okładki, nawiązującej do oprawy graficznej klasyka Love z 1967 roku, inicjują sekwencję kalorycznych skojarzeń. „Love, Love, Love (Everyone)” i melotronowe „Don’t Be Afraid, You’re Already Dead” bezpruderyjnie uwodzą, żerując na wrodzonym uwielbieniu dla The Beatles. Nietrudno otrzeć się o banał, odwołując się do formy ponadczasowych hymnów o naiwności, utopii i marzycielstwie, a mało kto poza Johnem Lennonem potrafi z klasą sprostać podobnemu wyzwaniu, lecz te pozornie niewyszukane singalongi porywają jak należy. I choć wraz z ostatnim wybrzmiewającym dźwiękiem prawdopodobnie schylimy z zawstydzenia głowę, to doskonale wiemy, że przy następnym odsłuchu znów damy się nabrać na te chóralne zawodzenia, zapomnimy o czwórce z Liverpoolu, „Across The Universe” i Plastic Ono Band i odśpiewamy sumiennie owe prostoduszne frazy.

Akron/Family celebrują przyrodę, ludzkość, uczucia, szukają metafizyki w najprostszych aspektach natury świata. Bawią się przy tym formą, inteligentnymi odniesieniami, tu przywołując Neila Younga i Boba Dylana, tam The Band czy Led Zeppelin. Ekwilibrystycznie żonglują estetyką nie tylko w obrębie albumu, lecz w ramach poszczególnych utworów. Weźmy kapitalne „I’ve Got Some Friends” – wstęp wyjęty z The Mothers of Invention przeistacza się w przedziwny mariaż Animal Collective z Johnnym Cashem, po czym zaskakuje reminiscencją „Roundabout” Yes. Prawdziwymi majstersztykami okazują się jednak pełne zgiełku „Of All The Things” oraz hipnotyzujący „Ed Is A Portal”, który brzmi jak gdyby stworzyła go armia złożona co najmniej ze zjednoczonych sił Funkadelic i Parliament, dowodzonych zza kulis przez Zakira Hussaina, biorących na warsztat szamańskie motywy duetu Byrne/Eno przepuszczone przez nieokrzesaną energię „I Zimbra”. Czego tu nie ma: szeleszczące marakasy, brzęczące tamburyny, trójkąt, bałałajka, zapętlone bębny, powracający motyw gitary, zmiany tempa, zbiorowe zaśpiewy w rytm rytualnych tańców. Nowoczesne wcielenie Diga Rhythm Band. Multikolorowe, tribalowe refleksy nieoczekiwanie nikną na finiszu kompozycji, aby wybrzmiewający para-triphopowy bit mógł nas niezobowiązująco przenieść na kilkanaście sekund z hipisowskiego, dzikiego tripu na LSD w świat jednoczony aurą ecstasy.

Cóż za emocjonujący i niespodziewany finał. Pod zbyt wielką jednak presją znalazła się reprezentacja Bułgarii, a brazylijski „For Reverend Green” raz po raz siał niesłychany popłoch wśród defensywy. Środkowy pomocnik biało-zielonych, „Lake Song/New Ceremonial Music For Moms”, choć zachwycił dziś kilkoma wyśmienitymi podaniami, w kluczowym momencie nie zachował zimnej krwi, zabrakło techniki i precyzji. Karny poszybował nad poprzeczką.

Marta Słomka (19 października 2007)

Oceny

Marta Słomka: 8/10
Tomasz Łuczak: 8/10
Artur Kiela: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Paweł Sajewicz: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Piotr Szwed: 5/10
Średnia z 20 ocen: 7,2/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także