Ocena: 6

Solal

The Moonshine Sessions

Okładka Solal - The Moonshine Sessions

[Ya Basta!; 29 października 2007]

Gorączka alt-countrowego grania, choć nieco już opadła w swej kolebce – Stanach, w innych częściach świata, w tym w Europie, wciąż zdaje się inspirować. Całkiem zręcznymi manewrami marketingowymi, muzycy sięgający do akustycznych brzmień zdołali przebić się do mainstreamu – przykład pierwszy z brzegu: duet Lipnicka/Porter. Takie kolaboracje rodzą oczywiście pytania o zasadność kopiowania tradycyjnej muzyki amerykańskiej w innej muzycznej kulturze. Można uznać, że Europejczycy naśladujący Amerykanów są nam krańcowo niepotrzebni, skoro wciąż wystarczająco wielu jest Amerykanów naśladujących innych Amerykanów. I stąd też, w swej wyprawie za ocean, aż do Nashville (by nagrać tam – a jak! – korzenny album country), Francuz Philippe Cohen Solal wydaje się najwyżej przeciętnie oryginalnym.

Ale oddajmy Solalowi sprawiedliwość – choć nie miał przełomowego pomysłu na country, dysponował kilkoma niezłymi melodiami i fajnym nazwiskiem. Wystarczyła odrobina aranżacji z użyciem banjo, żeby te popowo brzmiące piosenki stały się rasowymi folkowymi smętami. Najbardziej charakterystycznym z nich, wyrosłym z rozbujanego popu jest „Psycho Girls & Psycow Boys”, ale też w kilku innych słychać wpływy odległej od Nashville stylistyki. Pierwsza strona płyty wypełniona jest zatem muzyką zachowawczą w formie, ale zupełnie przyzwoitą w treści. Szczególnie trzy następujące po sobie kompozycje – wspomniane już „Psycho Girls…”, „I Lost Him” i „Fade Away” (z kapitalną partią stylizowaną na chór gospel) robią dobre wrażenie. Na pierwszej stronie (a podział ten wychodzi od samego autora, który dokładnie rozdzielił album na dwie części) pojawiają się już, jako przerywniki, budujące nastrój przeszkadzajki (z ogranym brzęczeniem świerszczy itd.). Wmontowane z biblioteki sampli motywy, przemieszane ze strzępami rozmów, zaczynają na stronie drugiej dominować i przesłaniać właściwe piosenki – a te nie są wiele gorsze od poprzednich, lecz gubią gdzieś naturalny flow albumu. I jeszcze jedno: świerszcze, rozmowy ze studia etc. zdaje się, mają być zabawne – podobnie cover „Dancing Queen” i bardziej-klasyczne-niż-jesteśmy-w-stanie-znieść country „The Roads To Nowhere”. Dość kuriozalny to humor, co wcale nie podnosi muzycznego poziomu albumu – przysłowiowy strzał kulą w płot, który swoją kulminację znajduje w jedenastu minutach brzęczenia świerszczy, gdy wybrzmi już ostatnia sensowna nuta ostatniej sensownej piosenki. Więcej – Solal, na własne życzenie chyba, postrzelił się w nogę – i tak średnia samych kompozycji dałaby pewnie ocenę wyższą niż ta, którą wystawiam całości „Moonshine Sessions”. Takie są efekty, kiedy Europejczyk bawi się w kowboja. Choć z drugiej strony: który z nas nigdy o tym nie marzył? Który z nas tego nie robił?

Paweł Sajewicz (17 października 2007)

Oceny

Paweł Sajewicz: 6/10
Średnia z 2 ocen: 5,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także