Pan Sonic
Katodivaihe
[Blast First Petite; 14 maja 2007]
Z gejzerów bardziej znana jest Islandia, ale Finowie też mają swoje ciepłe źródła. Choć „Katodivaihe” to tytuł na wskroś techniczny, nawiązujący do surowych analogowych brzmień kreowanych przez duet Mika Vainio/Ilpo Väisänen płytę wypełniają skandynawskie pejzaże noisowych erupcji na tle zimnego klimatu ciężkiego electro. Ten opis nie jest jednak wystarczający. Pan Sonic czerpią z różnych estetyk: od minimal techno, hip-hop, przez digital hardcore i noise aż po ambient. Dodatkowo tym razem postanowili trochę „ożywić” swoją twórczość angażując w dwóch utworach wiolonczelę. Tam, gdzie się pojawia jest spokojniej, momentami wręcz kojąco, a w „Suhteellinen” frazy żywego instrumentu stają się pretekstem do wycieczki w kierunku ambientowych eksperymentów. Efekt nie jest niestety zbyt przekonywujący, zwłaszcza na tle finału wspomnianego utworu, będącego chyba najcięższym fragmentem albumu. W ogóle, trudno oprzeć się wrażeniu, że panom dużo lepiej wychodzi zabawa z testowaniem granic możliwości analogowych syntezatorów oraz sprzętu nagłaśniającego niż tkanie delikatniejszych struktur. Przeprawa przez album jest bowiem właśnie porównaniem dwóch biegunów: ociekających krwią płatów syntetycznego muzycznego mięcha oraz stonowanych kompozycji z okolic eksperymentalnego ambientu. Warto na przykład zatopić się w „Laptevinmeri” („Morze Łaptiewów”) utrzymanym w konwencji minimal techno, z niepokojącym dźwiękiem sonaru rozchodzącym się głęboko pod słonym lodem lub zagubić w „Haiti”, koncentrującym się na mrocznej stronie wyspy (rodem z klipu do „Voodoo People” The Prodigy) zamiast na słonecznych plażach, niemniej jednak są to jedynie wyjątki potwierdzające regułę. Duet prezentuje co prawda wiele ciekawych brzmień, niestety nie składają się one w intrygujące kompozycje. Nie dość, że z blisko siedemdziesięciu minut albumu duża część wydaje się niemal niepotrzebna, to co gorsza, ciągłe przeplatanie wątków jeszcze bardzo wydłuża odczuwany czas jego trwania. W efekcie - podobnie jak chociażby w przypadku ostatniego albumu Amona Tobina – kilka naprawdę świetnych momentów nie jest w stanie na stałe zakotwiczyć całej płyty w pamięci i jakoś niespecjalnie chce się do niej wracać. Sprawiedliwie przyznać jednak trzeba, że gdy Pan Sonic wreszcie pod koniec albumu przechodzą do konkretów robi się gorąco jak w fińskiej łaźni. Cztery utwory, a w każdym porcja solidnych, bujających rytmów grzęznąca w tłustym sosie syntetycznego hałasu ożywiają lekko rozklekotaną strukturę płyty. Dopiero ta zaserwowana na koniec pigułka o dużym stężeniu substancji czynnej zdaje się być właściwym wyznacznikiem możliwości duetu. A dobrym potwierdzeniem tej tezy okazał się być promujący płytę koncert.
Komentarze
[13 marca 2014]