Ed Harcourt
From Every Sphere
[Heavenly; 17 lutego 2003]
Wysoka ocena - a zatem można by z entuzjazmem sięgać po płytę i zabierać się do słuchania. Ale warto uprzedzić że to nie jest płyta dla każdego. Nie chodzi mi o to, że to album dla jakichś wybrańców do których i ja przez dziwny zbieg okoliczności się zaliczam - bo wcale tak nie jest - a poza tym bardzo bym chciał żeby ten album spodobał się każdemu i żeby każdy komu on się spodoba :) a kto ma na półce płyty Wiśniewskiego skruszony zniszczył je swoimi podniszczonymi laczkami. Ale tak się po prostu nie stanie, bo nie każdy tego oczekuje po muzyce co jest w stanie nam zaoferować Ed Harcourt. W tym sensie nie jest to płyta dla każdego. Skoro na dźwięk hasła: Nick Drake 99,99% naszego społeczeństwa zapytałoby czy to jakiś brytyjski polityk z czasów Zimnej Wojny to na pewno nowy album Eda okaże się dziełem, które spodoba się niewielu. Co więcej: dziełem po które tylko niewielu sięgnie. Jeśli i Wy będziecie wśród nich i płyta Was zauroczy to myślę sobie - szczęściarze z Was. I tyle.
"From Every Sphere" to druga płyta tego gościa. Faceta który podąża ścieżką trudną i wyboistą. Zbliżoną do tej którą codziennie przemierza Nick Cave, Tom Waits czy rzeczony wcześniej Nick Drake. Zbliżoną ale nie tą samą. Trudną i wyboistą bo nigdy nie było specjalnego popytu na piosenkę autorską - ale taką w której brak porywających riffów i chwytliwych refrenów. Piosenkę, która wyrasta bardziej z tradcyji bluesa, folku czy jazzu niż z rock'n'rollowych szaleństw Chuck'a Berry'ego. I przyznać należy że płyty Harcourta - gdyby rozpatrywać je w kontekście wczesnych nagrań Cave'a czy albumów Waitsa zawierają najmniej tych bluesowo-folkowo-jazzowych elementów. W jego nagraniach z równą siłą słychać również elementy Beatlesów czy gitarowego hałasowania z Wysp z początku lat 90-ych. Tak przynajmniej było na jego pierwszym albumie - wydanym w 2001 roku "Here Be Monsters". Kapitalny zestaw piosenek. Pogodnych i jasnych, urzekających lekkością i wyrafinowanym talentem melodycznym artysty i takich troszkę ciemniejszych, gdzie czasem pojawić się może ściana dźwięku a melodia nie jest najważniejsza. Ale zawsze równie udanych.
Nowa płyta jest zwrotem w tę ciemniejszą stronę. Ładnych melodii jakoś mniej. Ale mimo to całość urzeka. Choć na pewno nie od pierwszego przesłuchania. To jest bowiem płyta, która oddziaływuje na słuchacza z opóźnieniem. To jedna z wielu jej zalet. Kolejne powody dla których warto sięgnąć po ten krążek to piosenki - a zatem jest tych powodów jedenaście. Jedenaście na jedenaście? - to całkiem niezły wynik :)
Całość zaczyna się utworem który nawiązuje wprost do pierwszej płyty. Ładną fortepianową balladą z może troszkę banalnym refrenem. A może wcale nie - tylko mi się zdawało. Ale jest w tej piosence również pomysłowe wplecenie czegoś na kształt wodewilowego fragmentu gdzieś pod koniec. Jest dobrze. A potem utwór numer dwa. Po prostu świetny. Oparty na prostej sekwencji akordów granej na - no właśnie - chyba na akordeonie. Determinacja w strasznie charakterystycznym głosie Harcourta jakiej jeszcze nie słyszałem a ponadto fajny chórek łączący zwrotkę z refrenem. Kolejny utwór zaczyna się krótką solówką gitarową brzmiącą jakby grał ją John McLaughlin, a głos Eda jak nigdy wcześniej przypomina Waitsa. Muzycznie też blisko do twórcy "Blue Valentyne". Dobra piosenka. I już.
I tak trwa ten album. Przykuwając uwagę ciekawymi pomysłami i utworami: raz dynamiczniejszymi - "Watching The Sun Come Down" bądź "Undertaker Strut", a raz subtelnymi - spokojne i śliczne: "Sister Renee" czy "Fireflies Take Flight" I tak trwa do samego końca - każdy utwór ma w sobie to coś co chwyta za jaja - czasem odkrywamy to przy kolejnych przesłuchaniach. A czasem całkiem szybko. "From Every Sphere" trwa blisko godzinę - aż wybrzmią ostatnie dźwięki pieśni tytułowej. Długiej i monotonnej. Ale nie nużącej ani przez chwilę ... Ważne są słowa - poetyckie i mądre - jeśli teksty są dla Was ważne - znajdziecie tutaj dla siebie bardzo wiele.
Jak juz wspomniałem - "From Every Sphere" jest albumem nie tak melodyjnym i jasnym jak debiut. Jest po prostu odrobinkę trudniejszy. Harcourt założył siedmiomilowe buty wyprodukowane przez firmę "Odwaga" i choć nie skorzystał z nich w pełnym zakresie to zrobił w sumie mały, ale całkiem ważny krok naprzód. Ta płyta jest szczera i cholernie osobista. Na pewno jest stworzona dla osób wrażliwych lub zdolnych takimi być. Snobistyczni twardziele w dziurawych trampkach nie znajdą tu nic dla siebie. A płyta i tak znajdzie uznanie wśród nielicznych.
Lepsze to niż nic.