Ocena: 6

Deadbeat

Journeyman's Annual

Okładka Deadbeat - Journeyman's Annual

[Scape; 19 czerwca 2007]

Istnieją co najmniej dwa wcielenia Scotta Monteitha sprzedawane nam pod marką Deadbeat. (Pomijam tutaj duet Crackhaus ze Stephenem Beaupré.) Ludziom hołdującym zasadzie, że album długogrający to główne źródło wiedzy o kondycji artysty nasz bohater powinien kojarzyć się z łagodnie głaszczącym błony bębenkowe, zaszumionym, elektronicznym dubem, podszytym nieco ideologicznym przekazem dotyczącym Bliskiego Wschodu. Idealna muzyka na leniwe letnie popołudnie, zwłaszcza, że ów przekaz na temat Palestyny nie jest tak dominujący, jak to miało miejsce w przypadku świętej pamięci Muslimgauze. Ale trzeba nam pamiętać, że Deadbeat to przecież dziecko sceny klubowej, a tam podstawową formą wypowiedzi jest winylowa EP-ka. I tu docieramy do owego drugiego wcielenia, które jest drastycznie inne od albumowego. Choć wpływy dubu da się jak najbardziej wyłowić, to jednak Deadbeat klubowy to minimalistyczny techno-żywioł, o czym mieli okazję przekonać się świadkowie jego występu w warszawskim klubie Pruderia we wrześniu ubieglego roku. Dla porównania można również sięgnąć choćby po świetny zeszłoroczny singiel „Random Brown” (remiks ze strony B autorstwa Monolake). Te dwie strony osobowości Scotta żyły przez lata każda swoim osobnym życiem, ale tak na wysokości poprzedniej płyty, „New World Observer”, zaczęły powoli łączyć się.

Na najnowszym longpleju (ach, ten czar staromodnej nomenklatury) Kanadyjczyk rezygnuje niemal zupełnie z walki o pokój na terenach okupowanych przez Izrael, tworząc dźwiękowy pamiętnik swoich wojaży po świecie, ale też daje do zrozumienia, że czasy błogiego pseudo-karaibskiego chilloutu się skończyły. To zdecydowanie najbardziej rytmiczna, bujająca płyta w dorobku Deadbeata. Wprawdzie nadal dość daleko jej do gnających na oślep do przodu beatów z winyli, ale przemierzywszy wszerz i wzdłuż tereny dubowe, kolega Monteith postanowił rozszerzyć swoje horyzonty. A do czego jeszcze nie sięgał? Ano do dancehallu, na przykład. No to mamy takie „Gimme A Little Slack” – z charakterystycznym dla tego stylu wokalem. Mamy w ostatnich latach małą modę na grime i dubstep? Proszę bardzo, oto „Refund Me” plus ponad połowę pozostałego materiału z płyty, który mniej lub bardziej sięga w tym kierunku. Nawet kończący album „Black Stacey” - remiks hip-hopowego kawałka niejakiego Saula Williamsa - zostaje (o co zresztą oryginał sam się prosił) przeniesiony na grunt jamajskich tańców, z niezlym powodzeniem zresztą. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że chłopak trochę przekombinował. Tak odrobinę.

Z płyty na płytę Deadbeat staje się coraz lepszym producentem, i to slychać. Rzecz w tym, że zajęty dopieszczaniem szczegółów chyba stracił ogląd całości. Beaty i całe utwory wydają się nierzadko bliźniaczo do siebie podobne. Być może i jest zamierzonym efektem, w końcu niektóre kawałki wydają się ułożone na EP-kowej zasadzie oryginał-remiks (vide „Gimme A Little Slack”/ „Gimme A Little Dub”), ale na dłuższą metę to męczy. Takie „Loneliness and Revelry” przechodzi wręcz niezauważalnie obok uszu i mimo uszu. Ponadto, na poprzedniej płycie mieliśmy kobiece wokale, tutaj dla odmiany męskie, ale próżno doszukiwać się melancholijnego uroku „Port-au-Prince” czy „Ruination”. Nie potrafię, mimo wielkich pokładów dobrej woli, dopatrzeć się jakiegoś sensownego hooku w teoretycznie przebojowym „Refund Me”.

Ale nie rozpaczaj, drogi fanie talentu autora „Wild Life Documentaries”, bowiem nie jest tak źle. Chwilami jest wręcz znakomicie. Miażdży choćby „Turbulence”, gdzie Monteith fantastycznie operuje nastrojem grozy przy pomocy złowieszczego drone'u. Równie niepokojąco jest w „Deep in Country” za sprawą wokalisty brzmiącego niczym czarownik voodoo. Spać nie dają skrzypce Sophie Trudeau (tej od GYBE i A Silver Mt. Zion) w „Lost Luggage”. W sumie trudno nie nucić „Gimme A Little Slack”, przyjemnie natrętny motyw. W dziedzinie przebojowości zawsze pozostaje wspomniany remiks „Black Stacey”. Mile łechce sentymenty „Night Train to Paris” żywiący się racjonalnie resztkami dawnego brzmienia Deadbeata. Czyli w sumie wychodzi fifty-fifty. Plus mały punkt techniczny za chęć rozwoju i niegonienie za własnym ogonem. Na tle tegorocznych wydawnictw weteranów popadających w coraz większy marazm, „Journeyman's Annual” stanowi całkiem niezłą propozycję. A jeśli będziecie mieli okazję okazję zobaczyć gdzieś tego chudzielca na żywo w klubie, bez wahania walcie drzwiami i oknami, bo to przeżycie nie do opisania. Rzekłem.

Paweł Gajda (20 sierpnia 2007)

Oceny

Maciej Maćkowski: 5/10
Średnia z 2 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także