Ocena: 6

Ryan Adams

Easy Tiger

Okładka Ryan Adams - Easy Tiger

[Lost Highway; 26 czerwca 2007]

Czy ktoś jeszcze czeka na nowego Ryana Adamsa? Takie pytanie zadali sobie nasi czytelnicy rozpoczynając dyskusję o „Easy Tiger”. Cóż, skoro ktoś w ogóle dyskusję o nowym albumie artysty inicjuje, należałoby odpowiedzieć twierdząco. Adams, szczęśliwie, nie pogrążył się w zapomnieniu fanów – a przecież powodów do zapomnienia dał im sporo. Produkując płytę za płytą, wypuszczając po trzy rocznie (że nie wspomnę o kilkunastu zamieszczonych darmo na swojej stronie internetowej, nagranych pod różnymi pseudonimami, dotykających stylistyk od hip-hopu począwszy na bógwieczym skończywszy – czy ktoś miał cierpliwość przesłuchać choćby połowę z nich?) popełnił jeden ze śmiertelnych grzechów songwritingu – brak selektywności – i osunął się w odmęty przeciętności. Być może dlatego „Easy Tiger” reklamowano od samego początku, jako pierwszą od dawna, spójną propozycję artysty, opartą na żelaznych zasadach porządkujących flow płyty – słowem: „Easy Tiger” miał być dla Ryana czymś na kształt „Heartbreaker 2”.

A oczekiwania były spore. Ot, „Cold Roses” rozpoczynające trzyczęściowy cykl, w którego skład wchodziły jeszcze „Jacksonville City Nights” i „29”, stanowi przykład albumu zadziwiająco równego, którego koncepcja – operowanie starannie dobraną (i przez to wąską) paletą nastrojów, pozwala sklasyfikować go, jako element całości, bez uwzględnienia pozostałych części, niepełnej. Tę „trylogię” Adamsa tworzyło 41 utworów na 4 krążkach. Utrzymać formę przez 41 piosenek to niemal cud, a przecież Ryan, choć dawno temu okrzyknięty „złotym chłopcem amerykańskiej alternatywy”, cudotwórcą nie był, nie jest i pewnie już nie będzie. Czekając na „Easy Tiger”, czekaliśmy zatem na album, który kilkunastoma piosenkami dokona tego, czego w 2005 roku nie udało się dokonać za pomocą kilkudziesięciu.

Żart w tym, że kiedy Ryan Adams postanowił uzyskać esencję swojego grania, przefiltrowane na „Easy Tiger” pomysły okazały się słabsze niż kompozycyjny tłok na, chociażby, wspomnianym wcześniej „Cold Roses”. To, co zawsze było siłą Adamsa – melodie – na nowej płycie, wciąż obecne, rozmyły się nieco, zagubiły tę decydującą o muzyce Amerykanina wszędobylskość. A przecież Ryan Adams potrafił zawsze, lepiej niż inni zawodnicy w jego kategorii, zbliżyć się do mainstreamu, bez straty wiarygodności i artystycznych walorów. „Easy Tiger” to płyta wciąż wierna temu lekkiemu, melancholijnemu graniu na pograniczu country, rocka i popu. I słucha się jej bez trudu, ze sporą przyjemnością. Lecz co z tego, że jej eklektyzm i w końcu tradycyjna konstrukcja zwracają piosenkarza jego własnym korzeniom, jeśli najlepsze na płycie momenty („Two”, „Everybody Knows”) są, nieznacznie, lecz jednak słabsze niż te z „Heartbreaker” czy „Gold”. Taki stan utrzymuje się przez niemal wszystkie, po raz kolejny zadowalająco równe, piosenki (jedynym utworem, który zdecydowanie należałoby opuścić jest „Tears Of Gold”).

Trudność polega na znalezieniu środka między ledwo-ponad-przeciętną „6” a niebezpiecznie-bliską-nocie-maksymalnej „7”. Przede wszystkim bowiem, Ryan Adams nie zatracił wdzięku, który od zawsze zapewniał mu wierność i fanów, i krytyków. Stąd na pytanie postawione w pierwszym akapicie tekstu odpowiadam długością recenzji – skoro do pierwszego dopisałem kolejne trzy, odpowiedź istotnie jest twierdząca. I choć „tylko” 6, wcale nie zdziwiłbym się, gdyby pod koniec roku „Easy Tiger” okazał się jedną z niewielu płyt ostatnich 12 miesięcy, do których chętnie wracam.

Paweł Sajewicz (25 lipca 2007)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Średnia z 4 ocen: 6,25/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także