Ocena: 8

Stars Of The Lid

And Their Refinement Of The Decline

Okładka Stars Of The Lid - And Their Refinement Of The Decline

[Kranky; 3 kwietnia 2007]

Współpracujący w trybie eksternistycznym duet Brian McBride/Adam Wiltzie powraca po sześcioletniej przerwie z dwupłytowym materiałem stanowiącym setne wydawnictwo w historii szacownej oficyny Kranky. Chicagowski label przyzwyczaił nas na przestrzeni dziejów do wysokiego poziomu oferowanego asortymentu, więc i jubileuszowy album nie miał prawa być niewypałem. Nie miał i nie jest. Stars Of The Lid prezentują na „And Their Refinement Of The Decline” ponad 120 minut nasyconego emocjonalnie, minimalistycznego ambientu, będącego udaną kontynuacją wątków świetnego „Tired Sounds Of” z 2001 roku.

W produkcjach sygnowanych szyldem Kranky niejednokrotnie materializowały się niepokojące wizje epoki w fazie upadku. Apokalipsa według Godspeed You Black Emperor!, ciemna strona post-rocka penetrowana przez Labradford, objawiana przez szereg przedstawicieli labelu post-shoegaze’owa obsesja na punkcie sprzężeń i zniekształceń – to wszystko było przejawem przewijającej się w wydawnictwach Kranky fascynacji dezintegracją. Ta obecna była też na wcześniejszych płytach Stars Of The Lid. Album „The Ballasted Orchestra” generował aurę nerwowej bezsennej nocy, krajobraz dźwiękowy, którego emocjonalny charakter najlepiej odzwierciedla tytuł jednego z utworów tego albumu - „Fucked Up (3:57 AM)”. Atmosfera „And Their Refinement of the Decline” jest jednak inna. Album ten przenosi nas w czas, w którym niepokoje związane z nieuchronnym schyłkiem uległy unicestwieniu, dlatego że ten już się dokonał. To coś, co w dwuznacznie emocjonalny sposób zakłóca ciszę na pełnym dymiących rumowisk pustkowiu. Dwuznaczną, bo nie wiemy do końca czy tytułowy refinement to definitywne pożegnanie dogorywającego starego porządku czy też subtelne pierwociny wyrastającego na rumowiskach nowego. A może jest też tak, jak sugeruje tytuł jednego z utworów: the evil never arrived?

Metodologia Stars Of The Lid nie uległa w ciągu sześciu lat przerwy zasadniczej przebudowie. Podstawowym budulcem są nadal majestatyczne drony, powolnie wyłaniające się i zanikające fale dźwięku wytwarzane przez szeroką paletę instrumentów począwszy na wiolonczelach, poprzez trąbki, klarnet, flugelhorn, harfę, a kończąc na poddanych elektronicznej manipulacji gitarach. Tych ostatnich jest mniej niż zazwyczaj na wspólnych albumach McBride’a i Wiltziego – to podstawowa różnica pomiędzy najnowszym albumem SOTL, a „Tired Sounds Of”. Ten szczegół sprawia, że muzyka duetu jest bardziej symfoniczna i ascetyczna niż kiedykolwiek, choć jej „symfoniczność” jest bezpretensjonalna, nadal operująca językiem minimalizmu. Ten przejawia się nawet na poziomie tytułów utworów: mamy tu „Articulate Silences”, mamy też „Hiberner Toujours”. Jak sugeruje ten drugi, drony rzeczywiście ulegają tu momentami chwilowemu zamrożeniu - elektro-akustyczna synteza dźwięków na początku „Tippy’s Demise” tkwi początkowo w minutowym bezruchu, by zostać po chwili poddana subtelnym, poruszającym się w precyzyjnie wyznaczonych torach modulacjom, stanowiącym odpowiednik walca powolnie przetaczającego się po świadomości słuchacza. Koncentracja na dronowych makrostrukturach nie oznacza jednak zaniedbania szczegółów. Pod statyczną fasadą nierzadko kryje się mikrokosmos fragmentarycznych, melodycznych przeobrażeń, wytwarzanych przez zmienne konstelacje instrumentów - tak jest w „The Daughters Of Quiet Minds”, czy „December Hunting For Vegetarian Fuckface”. Nowy album SOTL to ballady nie tylko dla ciężkich powiek, ale i dla czujnej świadomości, utwory odkrywające nowe szczegóły nawet przy -nastych i –dziesiątych przesłuchaniach. Osadzone w przestrzennej scenerii pianino w „Humectez La Mouture” przypominać może Eno circa „Music For Airports”, ale ambient SOTL nie zadowala się funkcją wypełnienia przestrzeni, mianem „muzyki dyskretnej”. To dźwięki o totalitarnych ambicjach ujarzmienia świadomości – i przy odpowiednim nastawieniu słuchacza i wysokim natężeniu dźwięku ambicje te są realizowane.

Kranky był w ostatnich czternastu latach tym, czym w latach osiemdziesiątych była 4AD – laboratorium dźwiękowego neosurrealizmu, wylęgarnią muzycznych wizji, zakorzenionych gdzieś głęboko w nasyconych niepokojem zakamarkach podświadomości. Porównanie to nie pojawia się przypadkowo - Ivo Watts-Russell, założyciel drugiej z wymienionych wytwórni uznaje Stars Of The Lid za twórców najważniejszej muzyki w XXI wieku. Teza mocno dyskusyjna, ale na pewno warto poddać ją weryfikacji. Czy w epoce wymuszonej nadmiarem bodźców, obowiązkowej kompresji przekazu jesteśmy jednak gotowi na dwugodzinne ambientowe medytacje? A czy codzienna pogoń za nowościami nie kończy się zazwyczaj rozczarowującym stwierdzeniem „to juz było”; czy nie stała się stanowiącym sztukę dla sztuki hurtowym mieleniem przeciętności? Na pewno zamiast kilkudziesięciu godzin spędzonych w tym roku z najnowszym albumem Stars Of The Lid udałoby mi się poznać większą liczbę tegorocznych wydawnictw. Na pewno znacznie wydłużyłaby się lista odhaczonych pozycji, którą potem można by było z dumą zamieścić w stosownym wątku na forum. Słuchając trzeci raz z rzędu „Tippy’s Demise” myślę sobie jednak w tym momencie, że mam tę rzekomą stratę głęboko w dupie.

Maciej Maćkowski (31 maja 2007)

Oceny

Jakub Radkowski: 8/10
Karol Paczkowski: 8/10
Maciej Maćkowski: 8/10
Mateusz Krawczyk: 8/10
Piotr Wojdat: 8/10
Piotr Szwed: 7/10
Kamil J. Bałuk: 5/10
Średnia z 13 ocen: 7,30/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także