Ocena: 8

Laura Veirs

Saltbreakers

Okładka Laura Veirs - Saltbreakers

[Nonesuch; 10 kwietnia 2007]

„Laura Veirs, songwriterka z Portland, nagrała najlepszy (do tej pory) album 2007 roku” chciałbym napisać i, na tym poprzestając, odesłać czytelników do lektury „Saltbreakers”. Wiadomo: tak zrobić nie mogę; nie wszyscy podzielają moje zdanie, a ponadto straciłbym jedyną okazję, żeby z autorytatywnej trybuny serwisu nie-wszystkich do niego przekonać.

Laura Veirs na koncie ma pięć albumów, z których pierwszy ukazał się w 1999 roku. Z gitarą i towarzyszącym zespołem przemierza świat, wiernej publice serwując zgrabnie skrojone, melodyjne piosenki z pogranicza rocka, folku, country – słowem: modna i wdzięczna stylistyka. Muzyka Laury Veirs jest też (niespodzianka!) bardzo kobieca i delikatna. Jednak niepozorna dziewczyna, która bardziej przypomina zahukaną bibliotekarkę, albo nieśmiałą okularnicę z sąsiedztwa, korzenie ma gdzieś w punkowym podłożu feministycznego zespołu Rair Kx!, który niegdyś współtworzyła. Czyli nic nie jest takie oczywiste, jak się w pierwszej chwili wydaje.

„Saltbreakers”, tegoroczna propozycja Laury, kontynuuje pochód wcześniej obraną ścieżką. To logiczne, być może nawet nieco przewidywalne, rozwinięcie kariery. Chyba jednak przyzwyczailiśmy się do tego, że gwiazdy piosenki autorskiej rzadko poddają się eksperymentom i radykalnym metamorfozom. W końcu, nie o to chodzi. Kluczem jest zaakceptować tę maksymalnie osobistą konwencję, w której jak rzadko liczy się emocjonalny przekaz i komunikacja na linii słuchacz-artysta. Dlatego w płytach autorskich, im są lepsze, tym bardziej czuć całościowy zamysł kompozytora/wykonawcy, myśl spajającą, której często brak „przypadkowym” albumom zespołowym.

Rzecz jasna żadna muzyczna forma nie obroni się pozbawiona dobrych utworów. Powiedzmy zatem, że Laura Veirs napisała dwanaście równych, melodyjnych piosenek, rozpiętych na przestrzeni kilku gatunków (tych wyżej wspomnianych, nawet z odległymi punkowymi echami gdzieniegdzie) – słuchanie każdego z nich z osobna to wyrwane z kontekstu kilka minut przyjemności. Literalnie: piosenki na „Saltbreakers” są wyjątkowo urzekające, lirycznie melancholijne i żywotne zarazem. Prawdziwą wartość stanowią jednak dopiero słuchane w zestawie. Otóż to: brak jest na płycie jednego utworu, klasycznego singla, albo epickiego arcydzieła przejmującego songwritingu, który by wystawiał głowę hen ponad poziom innych. Może jest to spowodowane jednakim, wysokim poziomem wszystkich, a może tak po prostu skrojono „Saltbreakers”? Bez znaczenia; istotne, że flow całości nie cierpi ani przez moment, a być może nawet zyskuje.

To oczywiście zagadnienia z zakresu odwiecznej dyskusji „czy porządek utworów na albumie wpływa na jakość odsłuchu?”, w której, nie ukrywam, opowiadam się zdecydowanie po stronie „tak!”. Nie ma sensu wdawać się tu w podobne dywagacje, ale dość mi powiedzieć, że w głowie ukułem (wiedziony doświadczeniem i własnym gustem) teorię „porządku klasycznej rockowej płyty”. Kolejna niespodzianka: „Saltbreakers” wpisuje się w ten schemat! Na otwarcie pięknie rozwijający się „Pink Light” – od partii spokojniejszych do ekspresyjnych pasaży gitary, to rozwiązanie stare jak świat. Paradoksalnie, ważniejszy jest jednak drugi utwór – nierzadko najlepsza rzecz płyty, antyteza ekspresji pierwszego, a zarazem piosenka, która definiuje styl i środki wyrazu albumu. Spokojna, przestrzenna „Ocean Night Song”, zbudowana na kapitalnym temacie akustycznej gitary i wybornie zaaranżowana (lekkie smyki i inne przeszkadzajki), jest króciutka i już po chwili zmienia się utwór trzeci – trzecia pozycja winna być utworem komercyjnym, melodyjnym, singlowym, i taka też jest tutaj (hej, to przypadek, że właśnie „Don’t Loose Yourself” odpala się po wejściu na Myspace Laury?). Temat czwarty jest mniej ważny – zmiana nastroju, coś jakby wyciszenie, ale bez straty jakości. W końcu trzeba grunt przygotować pod piątą ścieżkę, która z racji swego „środkowego” miejsca pełni funkcję organizacyjną dla każdej 10/12-trackowej płyty. Potem napięcie spada i od szóstego utworu (spokojne, prowadzone fortepianem „Nightingale”) będzie stopniowo rosło aż do samego końca. Tam zaś rozwiązanie iście filmowe: nr 10 to najostrzejszy, „ten punkowy” (kumacie, „finałowa akcja”), nr 11 jest cichy i krótki (epilog) i w końcu 12 – spaja w sobie poprzednio wykorzystane nastroje, okrasza je epickim rysem – to napisy końcowe.

Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć krytyków „Saltbreakers”, którzy nie doszukali się tu jednego killera, akuratnego do skipowania reszty płyty, z drugiej – pojąć nie mogę, jak to się dzieje, że „nowa Laura” nie urzeka, kiedy właśnie urzeka. Magia: masońskie wyliczenia, magiczne zestawienia, kabalistyczne, porządkowe ustawianie utworów. To pewnie dlatego.

Paweł Sajewicz (29 maja 2007)

Oceny

Paweł Sajewicz: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Kamil J. Bałuk: 6/10
Średnia z 9 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także