Dungen
Tio Bitar
[Kemado; 15 maja 2007]
Zaczyna się nieskładnie rzeźbionymi dźwiękami gitary i charczącym przesterem, „sekcją”, która z frenetycznym zacięciem pędzi na złamanie karku, aż po sam koniec. To tak, jakby znaleźć się na koncercie którejś z grup ‘69 roku: reflektor na gitarzystę, co u końca jest improwizowanego sola; nagle scenę zalewa światło, z uderzeniem werbla dołącza reszta zespołu – instrumentalne, spazmatyczne free for all trwa. Poprzednia epoka.
Dungen zespołem poprzedniej epoki nie jest, ale pewnie bardzo by chciał. Zresztą, to troszeczkę oszustwo – nazywać Dungen zespołem. Jak na poprzednich płytach, i tu większość pracy, jeśli nie całą, wykonał Gustav Ejstes, lider. Idąc w przypuszczeniach dalej, mogę założyć, że jego celem było nagrać 42 minuty spreparowanego koncertu, jamu nawet. Zarzucić sieć na bezkresne morze ‘69 roku, odłowić co lepsze pomysły, zmieszać z kilkoma własnymi, oryginalnymi. Przede wszystkim jednak duszą „Tio Bitar”, jego nadrzędnym pomysłem, jest koncertowa ekspresja, psychodeliczna i trzesąca się od dusznych porównań. Można by powiedzieć, że 40 lat temu prawdziwe dzieciaki lata miłości robiły to samo, ale lepiej – były przecież pierwsze. W końcu Dungen to oszustwo. Ale tylko ciut, ciut – oszustwo na poziomie „ja wiem, że wy wiecie. I wy wiecie, że ja wiem, że wy wiecie. Więc puszczam do was oko”. Ejstes podjął próbę wykrojenia 42 minut ze środka energetycznego setu acid-rockowego koncertu, w którym zmiany tempa, rozwlekłe partie instrumentalne, natchnione sola, folkowe akcenty, orientalne zagrywki... Zachował przy tym wdzięk primabaleriny, skacząc z jednego utworu na drugi według wszelkich prawideł sztuki: wrzuceni w instrumentalne intro, przebiegamy niezauważalnie w „Familj” z jakby skalpelowymi przestrzeniami i chwytliwym refrenem; z łagodnej piosenki z powrotem w karkołomną jazdę „Gör Det Nu”. W samym środku płyty, zupełnie klasycznie, czai się 8 minut „Mon Amour”, z otwarciem niby beztroskie The Kinks, ale (jak to z koncertami bywa) „zespół” rozciąga je w transowy numer z finałem a la „Space Truckin'” w wersji, powiedzmy, „Made In Japan”. Na końcu króciutkie „Svart Är Himlen” i spinająca „En Gång i år Kom Det En Tår”, gdzie echa Pink Floyd z pierwszych lat Gilmoura (rzucam nazwami jak uczniak, ale co zrobić – taka płyta, a i inspiracje dość oczywiste).
Forma jest więc produktem najwyższej próby, odrobinę gorzej z materią. Nie wszędzie „Tio Bitar” trzyma poziom równy, nie wszędzie hooki są tak fajne, jak akustyczne wejścia w „Familj”, czy skrzypce w „C Visar Vägen”. Z drugiej strony nigdy też nie spada poniżej przyzwoitej średniej krajowej. Tak czy inaczej, zdaje mi się, że kilku recenzentów zbyt ochoczo rzuciło się na oszustwo Ejstesa, wychodząc z założenia, że skoro ktoś w XXI wieku w ogóle zdołał nagrać psychodeliczny rock z progowymi inklinacjami (i zrobił to stylowo), mamy do czynienia z automatycznym arcydziełem. Postawmy sprawę jasno: „Tio Bitar” arcydziełem nie jest. To dobra płyta, ale... 40 lat temu prawdziwe dzieciaki lata miłości robiły to samo, tylko lepiej.
I jeszcze kilka skojarzeń na koniec: „Yeti” Amon Duul II, albo węgierski rock spod znaku Locomotiv GT (kojarzy ktoś? muzyczny towar eksportowy z serca pokrewnego nam demoludu)... I wcale się nie popisuję. To fajna zabawa. Dzięki Gustav!