Feist
The Reminder
[Arts & Crafts; 1 maja 2007]
Kanadyjska wokalistka należy do grona tych artystek płci pięknej, która w muzyce obdarzona jest jakimś szóstym zmysłem (albo sporym szczęściem). Nie imponując bowiem ani kawałem głosu (jakby to powiedziała Ela Zapendowska), ani zjawiskową urodą (choć urocza jest, nie przeczę) i przez lata będąc jedynie postacią albo drugoplanową (Broken Social Scene) albo jedynie gościnnie pojawiającą się u boku kogoś innego (Kings Of Convenience), Leslie Feist zrobiła, kurde, karierę. Nawet nie chodzi o to, że jej piosenki robią oszałamiającą wręcz furorę jako podkład reklamowych spotów, czy też o to, że w odpowiednich remiksach świetnie sprawdziły się jako utwory nadające się na dyskotekowe parkiety („Mushaboom” po obróbce The Postal Service po prostu wymiatało pod tym względem). Chcę zauważyć jedynie, że zupełnie niepozornie „The Reminder” stało się jedną z bardziej oczekiwanych premier pierwszego półrocza 2007, a to już spore „coś”.
Nie podzielam momentami euforycznego zachwytu nad tym, co Leslie Feist zaprezentowała nam ostatnio. Z tegorocznego albumu uleciał gdzieś klimat, którego „Let It Die” odmówić nie można było. Na wydawnictwie z 2004 zachowana została jakaś taka równowaga między tym, co żywiołowe, a tym, co nastrojowe i spokojne. A na „The Reminder” Feist naprawdę od czasu do czasu niemiłosiernie po prostu smęci, co napawać powinno lekkim niepokojem, bo na tym krążku, w przeciwieństwie do „Let It Die”, mamy do czynienia przede wszystkim z autorskim materiałem Kanadyjki. Zgoda, znów Leslie świetnie się udał sztandarowy na „The Reminder” cover - piosenka Niny Simone „Sea Lion Woman” zaśpiewana jest dokładnie z taką samą pasją jak „Inside And Out” braci Gibb parę lat temu. W ogóle wokalistce naprawdę nieźle powychodziły te energiczne numery - to one słusznie stały się wizytówką nowej płyty (singlowe „My Moon My Man” i „1 2 3 4”) i zarazem jej najmocniejszymi akcentami. Problem pojawia się dopiero przy balladach, bo ani te folkowe utwory, które tak udanie interpretowała Feist na poprzednim krążku, ani minimalistyczne, typowe singer/songwriterskie piosenki nie brzmią jakoś specjalnie porywająco. Zaledwie poprawnie prezentuje się opener płyty „So Sorry”, mający przywodzić na myśl kapitalne „Gatekeeper” z „Let It Die”, podobnie ma się rzecz z onirycznym duetem Leslie z Eirikiem Glambek Bøe z Kings Of Convienience w „How My Heart Behaves”. Właściwie nie przynudzają jedynie niepokojące w melodii „Limit To Your Love” i dowcipne „Brandy Alexander”. Docenić należy na koniec produkcję płyty. Zabrało się za nią spore grono zacnych osobistości, wśród których pojawiają się takie nazwiska jak Jamie Lidell czy Mocky. Bo tak naprawdę „The Reminder” całkiem solidnym wydawnictwem jest, a ponarzekać to można zawsze.