The Earlies
Enemy Chorus
[Secretly Canadian; 23 stycznia 2007]
The Earlies trzy lata temu znaleźli dla siebie wygodne, a jednocześnie stwarzające spore możliwości miejsce pomiędzy poszukiwaniem nowych muzycznych ścieżek, a upajaniem się perfekcyjnym opanowaniem progrockowych konwencji. Jak na początkujący zespół udało im się dokonać kilku niezwykłych rzeczy: nagrali płytę w ogóle się nie spotykając (dwaj członkowie tej formacji – Christian Madden i Giles Hatton – mieszkają w północnej Anglii, a pozostali dwaj – Brandon Carr i J. M. Lapham – w zachodnim Teksasie, więc fragmenty nagrań przesyłali sobie internetem), wyruszyli w trasę w szesnastoosobowym składzie jednak za osiągnięcie najistotniejsze trzeba uznać stworzenie własnego, rozpoznawalnego muzycznego języka, z połączenia inspiracji klasyką lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (szczególnie dokonaniami Beach Boys) oraz współczesną, ambientową elektroniką.
Po przesłuchaniu „Enemy Chorus” widać, że muzycy The Earlies nadal nie mogą się zdecydować czy chcą być zespołem progresywnym, czy grać rocka progresywnego. Trzeba jednak przyznać, że do twarzy im z tym niezdecydowaniem. Z pozoru może się wydawać, że nowa płyta jest krokiem w tył - ograniczono tu bowiem obecność elektroniki, bardziej za to wyeksponowane zostało orkiestrowe instrumentarium, przez co album momentami może kojarzyć się chociażby z Pink Floydowskim „Atom Heart Mother”. Owa symfoniczność ma swoje dobre i złe strony; klimat w zakończeniu psuje co prawda nadęte, rozbuchane, nieznośnie patetyczne „Breaking Point”, które dodatkowo zbyt ewidentnie, by nie powiedzieć prostacko nawiązuje do Beatlesowskiego „Tomorrow Never Knows”, przeważnie jednak nie mamy tu do czynienia z pustym efekciarstwem - orkiestrowe aranżacje sprawdzają się znakomicie, często odpowiadając za niepokojące, drugie dno piosenek („When The Wind Blows”) lub wprowadzając nagle epicki rozmach do zwyczajnego, wydawałoby się, kawałka („No Love In Your Heart”). Pierwsza płyta The Earlies (m.in. przez to, że składał się na nią materiał z rozproszonych EP-ek) brzmiała jak zbiór singli. Tutaj, pomimo że album otwierają dwie melodyjne perełki, które czułyby się w radiu, jak ryby w wodzie, najciekawsze rzeczy dzieją się na drugim planie. Dość powiedzieć, że chyba najlepszy moment płyty, to zaskakujące przejście z niepokojącego, abstrakcyjnego, w całości zagranego przez orkiestrę, „Gone For The Most Part” w najpogodniejszy, najbardziej wilsonowski, rozpoczynający się od sunshine-popowych dęciaków „Foundation And Earth”.
Niewątpliwie The Earlies należą się brawa za uniknięcie pułapek, związanych z tzw. syndromem drugiej płyty. Nie znajdziemy tutaj powtarzania najbardziej chwytliwych pomysłów z debiutanckiego krążka, nie ma też - na szczęście - jakiegoś dramatycznego zwrotu, próby nagrania arcydzieła, które wszystkich powali na łopatki. Muzycy odpowiednio wyważyli proporcje pomiędzy „starym” a „nowym”, usuwając nieco w cień charakterystyczny dla nich, melancholijny, surferski klimat, wprowadzając więcej niepokoju i niejednoznaczności. Nagrali płytę trudniejszą, mocniejszą, mroczniejszą, choć niewątpliwie nie tak efektowną jak „These Were The Earlies”.