Sigur Ros
( )
[FatCat Records; 2 grudnia 2002]
Ta płyta nie ma tytułu. Piosenki nie mają tytułów, nie mają też tekstów - wokalista śpiewa w języku, którym tylko on umie się posługiwać. Album składa się z dwunastu półprzezroczystych stron, na które padają cienie otaczającego nas świata.
Mówią, że muzyka na tym albumie jest tylko myślą. Przebłyskiem. Pustką między dwoma nawiasami. Całość zaczyna się i kończy dziwnym, stukającym dźwiękiem, który jest niczym ten nawias, otwierający i zamykający płytę. W środku kompozycji, po czterech piosenkach, jest ponad trzydziestosekundowa cisza. Jakby muzyka oddaliła się za bardzo od jednego nawiasu i musiała w ciszy dotrzeć do drugiego. Bo w sumie wszystko na tej płycie jest ulotne. Zaczyna się tylko po to, żeby się skończyć.
Pierwsza piosenka rozpoczyna się melancholijnymi brzmieniami pianina. Powolnymi i monotonnymi. Jednak już tu Jónsi, wokalista zespołu, pokaże, co potrafi zrobić ze swoim głosem. W momencie kulminacyjnym śpiewa tak wysoko, że trudno nie wzruszyć się pasją, jaka tkwi w tym utworze. Kończy się tymi samymi, melancholijnymi brzmieniami pianina.
W drugim utworze wreszcie słyszymy perkusję. Wtapiamy się w głos Jónsiego, który smutnie wyśpiewuje bezsensowne słowa, w których każdy może usłyszeć to, co chce.
Nagle głos Jónsiego milknie i słyszymy tylko progresywne dźwięki pianina. Tu zaczyna się trzeci utwór. Wysokie nuty wznoszą się, potem opadają, żeby znów się wznieść... Pod koniec muzyka brzmi jak spadający śnieg w świetle latarń. Anielskie wrażenie.
Gdy wszystko opada, słyszymy bęben. Jónsi ze swą gitarą ze smyczkiem. Jego głos jest bardzo podniosły i radosny. Niczym przebudzenie ze świata snów i uświadomienie sobie, że ten prawdziwy jest nie mniej piękny. Ciche dźwięki perkusji. I koniec. Jónsi wyśpiewuje ostatnie słowa.
Cisza. Bicie serca wystukuje moją własną melodię.
Piąta piosenka, otwierająca drugą część płyty, nie pozostawia żadnych złudzeń. Niskie, wolne i ciche dźwięki. Niczym nadchodząca zima. Każdy dźwięk perkusji jak kolejne uderzenie bicza. Podniosłość i nostalgia. Pożegnanie z chwilami, które nigdy nie powrócą. Czasami wszystko się podrywa, jest coraz głośniejsze, próbuje cofnąć czas, jednak tego nie da się zrobić. Wszechogarniająca niemoc i tęsknota za tym, co minęło.
I nie będzie lepiej. Szósty utwór bez tytułu otwiera powolny dźwięk bębna. Niskie dźwięki gitary. Niski głos Jónsiego. Zawsze wydawało się, że tak śpiewałby Jónsi, siedząc samotnie w domu, patrząc w listopadowe, deszczowe niebo i rozmyślając o białych chmurach marzeń, z których niestety już powrócił. Złość narastająca z minuty na minutę. Coraz silniejsze uderzenia bębna. Aż wreszcie ucieczka. Bieg przed siebie. Chropowate dźwięki gitary i wysokie dźwięki pianina, niczym krople deszczu roszące ciało. I nagle spokój. Znów nie udało się pokonać samego siebie.
Siedem. Cisza. Wszystko zastygło. I znów rozpoczyna się hymn. Kolejna walka. Ta piosenka nieuchronnie kojarzy mi się z zasypywaniem grobu. Ze swoimi zwłokami. Ostateczne pożegnanie z samym sobą. Samobójstwo. Rachunek sumienia. Największy dramat w życiu człowieka...
Cóż się jednak dzieje w utworze ósmym! Zaczyna się miłym dla ucha rzępoleniem gitary. Silne, zdecydowane uderzenia perkusji. Wysokie dźwięki skrzypiec. Wszystko zlewające się w jedną, całkowicie perfekcyjną całość. I głos Jónsiego. Już bez dramatu. Jest spokojny i wyważony. Wszystko pięknie współbrzmi do momentu, w którym pojawiają się bębny i Jónsi zaczyna w kółko powtarzać jeden zwrot. Nagle wszystko cichnie. Gitara delikatnie przypomina o głównej linii melodycznej. Bębny są coraz głośniejsze. Z sekundy na sekundę. Wszystko staje się tak przerażająco głośne i naładowane energią, jakby miało zaraz wybuchnąć. I tak się staje. Perkusja, gitara, wokal, wszystko jakby oszalało. Pełne wyzwolenie, pokonanie wszystkich barier. Piosenka przenika ciało na wskroś. Wolność.
I koniec. Czy stałem się choć trochę bogatszy przez te siedemdziesiąt minut muzyki? Myślę, że nie. Myślę, że wniknąłem w nią głęboko i sam na chwilę zamknąłem się między tymi nawiasami. Siedemdziesiąt minut wyrwane z mojego życia. Siedemdziesiąt minut, niczym chwila zjednoczenia z czymś lepszym. Ponad wszystkim.