Field Music
Tones Of Town
[Memphis Industries; 25 stycznia 2007]
Field Music przypominają szkolnego kolegę, którego miał chyba każdy. Takiego, co to same piątki poza tróją z wf-u, brak uwag w dzienniczku, świadectwa z paskiem. Ojciec profesor na uczelni, matka nie pracuje, rodzeństwa brak. Niespecjalnie lubiany przez resztę chłopaków, bo i za co. Wszystko wie, nigdy nie zapomina nożyczek na zetpety, no, może czasem da spisać matmę, ale do robienia głupich kawałów dziewczynom, zabawy w syfa, nie mówiąc o graniu w piłkę, to już zupełnie się nie nadaje. Bić też się nie umie. Klasowy dziwak, który niby nikomu z otoczenia nie przeszkadza, ale też nikt go tak do końca nie rozumie.
I podobnie jest z tymi Angolami. Niby większość zespołów może im zazdrościć wiedzy, warsztatu, sprawności, ale przy ich muzyce nie da się bawić, trudno przy niej prawdziwie wypoczywać, ciężko się w niej zakochać. Te piosenki sprawiają wrażenie konstruowanych przy użyciu figur geometrycznych. Podczas gdy inne kapele wykorzystują dwa prostokąty w całej kompozycji, u Field Music na zwrotkę przypadają średnio cztery trapezy prostokątne i trzy okręgi, równoległoboki odpowiadają za pre-chorusy (romby zostawmy, bo one chwilowo kojarzą się głównie ze swetrami), refreny to już czysta radość obcowania z niepowtarzalnymi kombinacjami trójkątów równoramiennych, sześciokąta foremnego i elipsy.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że to dobra muzyka jest. Słaby zespół nie rozpisałby takich harmonii, nie zaaranżowałby takich smyków, te dziwaczne sekwencje akordów i niemal prog-rockowe skakanie po metrum to również nie jest coś, co spotykalibyśmy szczególnie często. I choć nie da się zaprzeczyć, że chwilami zapędzają się zbyt daleko, zamiast zadać sobie pytanie: „stary, po cholerę gramy to na dwadzieścia siedem trzynastych, czy cztery czwarte nie będzie tu brzmiało lepiej?”, gubią treść w zmaganiach z formą, to znakomita większość fragmentów „Tones Of Town”, odpowiednio przyswojona, zaczyna zdumiewać urodą i bogactwem.
Odpowiadając na pytanie o inspiracje, sięgamy – tak jak w przypadku debiutu – do szlachetnej linii brytyjskiego, wyrafinowanego retro-popu, wychodzącej wprost od późnych The Beatles. „Tones Of Town” zlokalizowane pomiędzy „Revolver” a drugą stroną „Abbey Road” ze szczyptą The Kinks (podkreślenie wybitnie wyspiarskiego klimaciku nagrań) i XTC (wyobrażam sobie, że to podobnej maści maniacy studyjni) powinno poczuć się jak w domu. Są tu momenty niemal wspaniałe: pozdrowienia dla McCartneya w „Sit Tight” z baśniowym, orkiestrowym zanurzeniem; przywołujące Kinksów „A House Is Not A Home” wiedzione zaczepnym motywem pianina; dynamika chorusu „In Context”, który wykradli Futureheads; ozdobiona wiolonczelą w stylu Kate Bush, najzgrabniejsza piosenka płyty „Closer At Hand”; smutek „Place Yourself” tak dobrze znany z „Odessey & Oracle”. Siódemka więc, za te chwile, w których łapiemy nić porozumienia. W sumie też czasami dawałem spisać matmę.