Ocena: 5

Clap Your Hands Say Yeah

Some Loud Thunder

Okładka Clap Your Hands Say Yeah - Some Loud Thunder

[Wichita; 29 stycznia 2007]

Przy wyborze promosów słusznie sądziłem, stawiając nowe Clap Your Hands Say Yeah ponad !!!, że łatwiej mi będzie napisać recenzję ich płyty niż twórców epokowego „Giulianiego”; że prościej będzie w ich przypadku odbębnić ustawową liczbę znaków, potrzebną do uzyskania wierszówki w kwocie zero groszy za znak. O CYHSY się mówiło dwa lata temu, pewnie częściej niż się ich słuchało. Był to projekt wybitnie jednorazowy, kuszący jakąś świeżością, chwytliwym singlem i dziwnym, rozdygotanym wokalem Aleca Ounswortha. Niezależni prawdziwie, wydali płytę własnym sumptem, z Nowego Jorku – mieli wszystko co powinien mieć modny zespół indie. Do tego trafili w swój czas – po sukcesie Arcade Fire, zaraz przed sukcesem Wolf Parade. Takie płyty, w swoim czasie nawet intrygujące, zwykle pokrywają się kurzem. Kurz ten można usunąć za pomocą specjalnych szczoteczek i odkurzacza z odpowiednią nakładką, nie niszczącą kruchych układów scalonych płyty głównej.

To paradoks. O zwiewnych, lekkich, komercyjnych piosenkach pop pogardliwie mówi się, że za kilka lat nikt nie będzie o nich pamiętał. A przecież właśnie do nich wracamy, z sentymentu choćby, do solidnych pozycji, z założenia niby ambitniejszych, jakoś rzadziej. Nie należy się dziwić. W pogoni za nowościami, które jakościowo nie odbiegają od mocnej 5 w naszej skali, od 4 w skali szkolnej, od porządnego filmu sensacyjnego, zapominamy, że kiedyś dzieła podobnego ciężaru gatunkowego już powstały. Niekiedy o niektórych zagranicznych kuchniach, np. angielskiej, mówi się, że jest okropna. Z moich obserwacji wynika, że w knajpach polskich jedzenie jest zwykle dobre. Nie wybitne, ale dobre. W globalnej muzyce jest podobnie, powstaje tysiące niezłych, poprawnych płyt, tylko że teraz system dystrybucji, najbardziej wydajny w historii ludzkości oraz aparat eksploracji pozwalają na należyte dostrzeżenie tego faktu. Przemielona przez blogi, majspejsy, serwisy... Jeżeli tysiącom ludzi, nierzadko o sporych kompetencjach, się spodobało, istnieje szansa, że spodoba się i Tobie. Włożyłeś odblaskowy trykot z napisem MTV, polecisz w Akona. Włożyłeś szarobury z napisem alternatywa, jarasz się CYHSY. [2114 ze spacjami razy zero]

Nowe CYHSY jak pewnie już wiecie, niczym nie zaskakuje. Prototyp generatora recenzji podpowiada: produkcja lepsza, melodie mniej ciekawe, dużo countrowego nudzenia. Szaleństwo, które kazało w nich widzieć następców Talking Heads i szerzej – eksperymentatorów, wyparowało. Pozostała zdumiewająca mnie zawsze solidność. Podejrzewam, że nagrywali tę płytę od 8 rano do 16 przez kilka tygodni. O 13 lunch w stołówce korporacji, basista je przy jednym stole z członkami Band Of Horses, perkusista woli towarzystwo Tapes’n’Tapes. Stosuje się tę technikę by zintegrować muzyków. Ważny jest losowy wybór siedzących przy stolikach – poznać trzeba w końcu wszystkich, wszyscy są złączeni jednym celem.

Polecam jedynkę, dwójkę, trójkę, siódemkę, dziewiątkę. Jedynka to taki Bowie, a bodaj w dwójce wokalista śpiewa jak połączenia Byrne’a z Dylanem, co samo sobie jest ciekawe. Gdyby nie nazywali się CYHSY, nikt by nie zwrócił uwagi na ich płytę – jak to się często pisze. No i co z tego? Ktoś jednak zwrócił i przeszło przez gęste sito kontrolerów. Starszy referent Radkowski melduje standardowe 5/10 i odsyła do działu „płyty na piątą dziesiątkę roku”.

Jakub Radkowski (28 lutego 2007)

Oceny

Jakub Radkowski: 5/10
Marceli Frączek: 5/10
Kasia Wolanin: 4/10
Kuba Ambrożewski: 4/10
Maciej Maćkowski: 3/10
Marta Słomka: 3/10
Witek Wierzchowski: 3/10
Średnia z 17 ocen: 4,70/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także